Wzięliśmy misia w teczkę i pojechaliśmy na wycieczkę. Wybór był trudny. Ja upatrzyłam sobie nurkowanie głębinowe na rafach koralowych, do czego nakłaniałam także Szczepcia, bo reszta była zainteresowana wyłącznie sobą, plażą i SPA. Planowaliśmy początkowo wyjazd na piramidy, bo jak tu być w Meksyku i nie pojechać zobaczyć budowli Majów.. No i tak bardzo chcieliśmy, że w końcu nie pojechaliśmy. Zaczepiliśmy za to, kilkoro dziwnych rezydentów i jedynie pan z Thomasa Cooka był rozgarnięty na tyle, żeby udzielić nam jasnej i rzetelnej odpowiedzi na nasze pytania.
Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do parku Xcaret, jak zwał tak zwał. Rano taksóweczką hotelową ruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Mogliśmy wykupić dodatkową opcję ze snorkelingiem, ale uznaliśmy, że nie będzie nam to potrzebne, tym bardziej, że przez morskie fale, które zbyt mocno mnie przykryły, bolało mnie ucho. Byliśmy w dżungli około godziny 11 stej. Ogromny park i tłum ludzi czekający na wejście do środka. Zostaliśmy zaobrączkowani kolorowymi opaskami na rękę, dzięki którym po paru minutach byliśmy już w środku.
Pierwsza część to sklepy, pamiątki, szatnie jak to zwykle w takich miejscach bywa. Przechowalnia różnych drobiazgów, wypożyczalnia ręczników, toalety i kilka restauracji z jedzeniem typu fast food. Zabraliśmy ze stojaka mapę i ruszyliśmy na zwiedzanie niewyobrażalnie wielkiego parku. Pierwszą rzeczą a właściwie pierwszymi ptakami na jakie natrafiliśmy to były oczywiście papugi, prawie oszalałam z radości. Kolorowe ogromne papugi siedziały na gałęziach jakby były tam przytwierdzone na stałe. Kolory piór miały niewiarygodne, zdjęcia obowiązkowo, a ponieważ zaczęła robić się mała kolejka poszliśmy dalej.
Zaczęliśmy spacer trasą, która była czymś w rodzaju hodowli. Mnóstwo roślin, grzybów i agawy. Mijaliśmy tropikalną roślinność, idąc wąską ścieżką jeden za drugim. Co kilka minut dochodziliśmy do nowych okazów, które odpowiednio pielęgnowane wyrastały na prawdziwe piękności. Odwiedziliśmy szklarnię huby, aż doszliśmy do ogromnych basenów, w których pływały maluteńkie rybki. Czy to też się nazywa hodowla? W każdym razie, minęliśmy flamingi, małą wioskę meksykańską i poczuliśmy ile komarów może nas ugryźć w tak krótkim czasie.
Ponieważ ja miałam w rękach mapę, jako licencjonowany pilot, wiele razy zgubiliśmy drogę i chodziliśmy w kółko. Byliśmy świadkami wypadku małpy, która nie wyrobiła na gałęzi i spadła z drzewa. Biedna cała się potłukła i darła się niemiłosiernie. Obsługa parku szybko podbiegła i okryła włochacza siatka i przeniosła w bezpieczne miejsce. Po plantacjach roślin i ryb, minęliśmy delfiny, rekiny, płaszczki i wielkie żółwie, które sprawiły mi największą frajdę. Najdziwniejsze były jednak jaszczury, które wyłaniały się jak grzyby po deszczu. Ogromne warany paradowały swobodnie i na początku byłam przerażona ich wielkością i co więcej ilością. Ale gdy doszliśmy do wybrzeża, nic nie było mnie już w stanie zaskoczyć.
Przepiękny widok na skały, fantastyczne, plaże, morze i iście rajski krajobraz. Znaleziony na hamaku krem z filtrem 70, przydał się bez wątpienia, gdyż nasza skóra, była już trochę spieczona. A ja z ledwością mogłam dotknąć nogi. Czerwone jak raki uda a każdy promień słońca, który się do nich przedostawał, sprawiał poczucie jakbym weszła do piekarnika i zatrzasnęła za sobą bezpowrotnie drzwiczki. Kto by pomyślał, że meksykańskie słońce może być aż tak zdradliwe. Kąpiel w morzu, odpoczynek na leżaczku i co jakiś czas jaszczura pełzała koło moich butów. Trzeba było uważać, żeby jej nie nadepnąć na ogon, bo nie była by zadowolona.
Po kąpielach i opalaniu poszliśmy dalej w poszukiwaniu replik zabytków oraz zobaczyć coś niesamowite o czym napiszę już niebawem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz