sobota, 24 grudnia 2011
wtorek, 20 grudnia 2011
SUSHI, KIMONO I CIEPŁO W PUPCIĘ - JAPONIA
No i zasiadłam do pisania. Leżę na łóżku opatulona w mój pasiasty szlafrok, pod warstwą powiedzmy, że ciepłej kołdry z brzuchem pełnym od kanapek z wiejską kiełbaską, jasna sprawa, że przytachaną z Polski. Taka mnie dzisiaj z rana naszła ochota na królewskie śniadanie, a że mam wolne to się nie zmarnuje, bo lokalasowym kotom nawet skórki nie rzucę, tak kotów nie znoszę. Głos w komórce mam wyciszony, żeby się skupić i nie pominąć żadnych wątków a będzie ich kilka. Wyświetlacz mruga jak lampki na choince i kumuluje nieodebrane połączenia, od nieznanego mi bliżej numeru i tak dobiło już do 43 połączeń. Ja udając, że śpię co powinnam teraz czynić, ignoruję mruganie i myślę sobie co za wytrwałość. Mój numer zna tak niewiele osób, że moja książka telefoniczna nie przekracza 20 wpisów z czego połowa to prywatne taksówki. Spora część to Hindusi o fikuśnych imionach więc wpisuję ich po mojemu np. "taxi ładnie pachnie", "taxi ok", "taxi Rysiek", "taxi czysto". Na korporację KARWA nie można liczyć. Dzwoniąc dzisiaj, przyjedzie najwcześniej jutro, albo ewentualnie jak nie mają miliona zgłoszeń, za minimum 3 godziny. No i teraz myślę, kto tak wydzwania, pojawia się jeszcze inny numer, ale już mniej wytrwały, po 4 połączeniach kończy próbę - jaka szkoda.
Znowu miesiące spędzone na bidowaniu, aż się trafiła Japonia. Nawet całkiem długa, bo w międzyczasie trzeba wyskoczyć do Tokio, tam i powrót niestety i to burzy cały wypoczynek. Dziewięć godzin w jedną stronę i jedenaście i pół w drugą, nocny lot, wyspać się nie można, bo jak oszukać organizm, który spał całą noc i w dzień spać nie chce, a musi. No i tak musiał, że na locie ziewałam jak opętana, znowu dostałam pozycję "kuchnia" czyli kręgosłup do wymiany. Ciężkie te wszystkie skrzynie, jakbym głazy przenosiła nad morzem a do pomocy nikogo. Już od briefingu wiedziałam, że będzie bubel. Same Azjatki, skośnookie mimozy, które nawet kanapkę z bułki kajzerki jedzą pałeczkami. Udają, że są miłe, tutujutu a potem między sobą coś cinkciarzują. Wypinały się pompowały jak ponton na Dębowej i gwiazdorzyły, jakby zjadły resztki swojego małego móżdżku. Niech ja trafię taką na europejskim locie, głupie wredne i brzydkie. Paplały przez dziewięć godzin non-stop - brzdęk nie język, ryż nie oczy. Z nudów przetłumaczyłam menu z arabskiego na polski i nauczyłam się nowych słówek. Zawsze to lepsze, niż siedzenie bezczynne i pokazywanie co chwilę, jak się otwiera Wujka Cześka.
Załogę miałam do bani, pasażerowie w dużej mierze Japońcy, a już przed lotem CSD trąbiła, żeby im nie podpaść. Mali, bez wyrazu, w hotelowym klapkach-cichobiegach na stopach (czasami śmierdzących), siedzą i obserwują. Jak coś chcą to albo sami przyjdą, robiąc po drodze kilka stacji ze ścieżki zdrowia, rozciąganie, wyginanie, skłony itp., albo nacisną guzik, albo nacisną przez pomyłkę i przepraszają przez pół lotu kłaniając się w pas. Ale jak coś im się nie spodoba, to też będą słać pokłony, a z domu paluszkami nasmarują skargę, na poziomie High Tech. Generalnie rzecz ujmując wnerwiający na dłuższą metę, przepraszają za to, że stoją, że siedzą, za to że czekają na toaletę i te ich pojękiwania..aaaa..aa.aa. yyiii okok..pokłony, pokłony, pokłony a mi po głowie chodzi tylko, czy czegoś pod dynią nie kombinują. Już beduinów z pustyni bym mniej podejrzewała, że wykręcą jakiś numer niż żółtków. Mogłabym się przyczepić, że noszą za krótkie spodnie, ale niech im będzie. Lot jakoś przebolałam, ale był jednym z gorszych i aż mi się smutno zrobiło, że nie ma do kogo się odezwać. Hotel jak to hotel, nie ma co się rozpisywać. Za frytki był internet, więc ściągnęłam przy okazji kilka filmów.
Zmęczenie po locie dało w kość i nie przeszkadzała mi nawet różnica czasu, żeby zasnąć na życzenie. Obudziłam się na parę godzin przed zbiórką i tak sobie w łóżku przebimbałam. Potem kaaaaawał drogi na lotnisko i godzinny lot do Tokio i z powrotem do Osaki. Pomalowałam usta czerwoną szminką i uznałam, że się skośną mafią przejmować nie będę. No i wylądowaliśmy w Tokio, czekamy na nowych pasażerów aż się odnajdą w tubie na ponad 300 osób i zlokalizują swoje siedzenie na kolejne naście godzin. I tak sobie stoję w pełnym uniformie, w czapce z kozą i nagle patrzę a tu M. stoi przede mną i oczom nie wierzę. M.poznałam na locie do Frankfurtu, jakoś na początku mojego latania ( też pisze bloga, mieszka w Doha i jest polskim ziomkiem), to uczucie kiedy niespodziewanie spotyka się kogoś znajomego i w myślach krąży powiedzenie, ale ten świat mały - bezcenne. Prawie się posikałam z radości, że wreszcie mogłam powiedzieć skośnym sajonara. Przytuliłam "Politykę" i mój krótki lot zleciał tak szybko, że nie zdążyłam dobrze butów przebrać i już lądowanie. Strasznie miło mi się wtedy zrobiło, bo cierpieniach i koszmarnym humorze z dnia poprzedniego, cudowna niespodzianka.
Następnego dnia rano zadzwonił budzik. Sama się zaskoczyłam, że nastawiłam go tak wcześnie i chyba pierwszy raz w życiu nacisnęłam guzik "drzemka". Dodatkowe dwadzieścia minut potrafi czynić cuda i zamiast busa o ósmej, pojechałam o dziewiątej trzydzieści do Osaka Station. Z mapą metra, keszem i aparatem, wystartowałam na zwiedzanie. Za pierwszy punkt wycieczki przyjęłam japoński zamek, zwany złotym. Położony kilka stacji naziemnym metrem od miejsca, gdzie dowiózł mnie hotelowy shuttle bus. Pokręciłam się, aż znalazłam odpowiednią linię kolejki i opanowałam kupno biletu w automacie z japońskimi znaczkami. Nie było to takie trudne jak w Hong-Kongu, gdzie już przy biletomacie odechciało mi się zwiedzania. Przeszłam bramki, upewniam się na mojej kieszonkowej mapie czy aby na pewno dobrze idę i nie czekając więcej jak pół minuty wsiadam do metra. Usiadłam na welurowych siedziskach i nie mogłam uwierzyć, że o to sobie jadę japońskim metrem z Japończykami czytającymi gazety i wyglądają dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Koszule, garniaki dopasowane na styk, przykrótkie spodnie, rozczochrane, czarne jak heban włosy, przykrywające trochę uszy i wpadające w oczy. Teczka pod pachą, laptok i komóreczka z wyższej półki. Monitoruję stacje, żeby nie pojechać za daleko. No i jestem. Doskonale oznaczony każdy punkt, metro, toalety, zwiedzanie i coś tam jeszcze, no to spacerkiem udaję się w stronę zamku. Do Wawelu to mu daleko, oj daleko, ale nie każda budowla obronna musi tak samo wyglądać. No i faktycznie nie wygląda, Przypomina bardziej pensjonat w górach, ale ma to swój urok. Piękny ogród, ludzie z małymi psami, spacerują obok i się czasem uśmiechają. Przechodzę fosę i schodkami wdrapuję na kolejną kondygnację. Potem druga fosa - a to ciekawe, do tego jakie kreatywne, i jestem u stóp zamku z błyszczącymi złotymi elementami. Poszukałam kogoś do fotki, która stała się jedyną, którą mam z Japonii. Widziałam przygotowania do ślubu ( tak przynajmniej to wyglądało ) i pannę młodą z wielkim białym rondem wokoło głowy, coś a'la kobieta kokon. I jak na prawdziwego przewodnika przystało, nie wraca się tą samą drogę, więc poszukałam podziemnego metra i ruszyłam do centrum NAMBA.
Przesiadka na inną linię nie sprawiła mi żadnych trudności, podróżowanie w Japonii to sama przyjemność. I rachu ciachu, znalazłam się w zatłoczonej dzielnicy, której ulice były tematyczne. Zaczęłam od restauracji, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będą tematyczne, zorientowałam się dopiero, gdy weszłam w ulicę gdzie można było tylko grać. Głośna muzyka, porównać ją mogę z przyjazdem karuzeli, po dziesięciu minutach można oszaleć. Maszyny, automaty z pokemonami, jednoręcy bandyci, a ma się wrażenie, że nic innego się w Osace nie robi, oprócz uprawiania hazardu. Była to już któraś godzina mojego spacerowania, i nogi powoli wchodziły mi tam gdzie kończą się plecy. Ulice ciuchów, butów, książek, ubranek dla psów, kaset, kosmetyków - wszystkiego, nie ogarniałam już pod koniec. Widziałam kobiety w kimonie i setki dziewczyn przypominające lalki, albo sklepowe manekiny. Takie cuda to tylko tu. No i najprzyjemniejsza część Japonii, to podgrzewane sedesy. Włącznik on/off i można dumać. Też chcę taki! Layover cudowny, lot koszmarny równowaga w naturze musi być. Jeśli tylko nadarzy się okazja, lecę znowu - mam jeszcze sporo do zobaczenia.
P.S. Próbowaliście kiedyś batona Kit-Kat zielona herbata? Polecam!
Znowu miesiące spędzone na bidowaniu, aż się trafiła Japonia. Nawet całkiem długa, bo w międzyczasie trzeba wyskoczyć do Tokio, tam i powrót niestety i to burzy cały wypoczynek. Dziewięć godzin w jedną stronę i jedenaście i pół w drugą, nocny lot, wyspać się nie można, bo jak oszukać organizm, który spał całą noc i w dzień spać nie chce, a musi. No i tak musiał, że na locie ziewałam jak opętana, znowu dostałam pozycję "kuchnia" czyli kręgosłup do wymiany. Ciężkie te wszystkie skrzynie, jakbym głazy przenosiła nad morzem a do pomocy nikogo. Już od briefingu wiedziałam, że będzie bubel. Same Azjatki, skośnookie mimozy, które nawet kanapkę z bułki kajzerki jedzą pałeczkami. Udają, że są miłe, tutujutu a potem między sobą coś cinkciarzują. Wypinały się pompowały jak ponton na Dębowej i gwiazdorzyły, jakby zjadły resztki swojego małego móżdżku. Niech ja trafię taką na europejskim locie, głupie wredne i brzydkie. Paplały przez dziewięć godzin non-stop - brzdęk nie język, ryż nie oczy. Z nudów przetłumaczyłam menu z arabskiego na polski i nauczyłam się nowych słówek. Zawsze to lepsze, niż siedzenie bezczynne i pokazywanie co chwilę, jak się otwiera Wujka Cześka.
Załogę miałam do bani, pasażerowie w dużej mierze Japońcy, a już przed lotem CSD trąbiła, żeby im nie podpaść. Mali, bez wyrazu, w hotelowym klapkach-cichobiegach na stopach (czasami śmierdzących), siedzą i obserwują. Jak coś chcą to albo sami przyjdą, robiąc po drodze kilka stacji ze ścieżki zdrowia, rozciąganie, wyginanie, skłony itp., albo nacisną guzik, albo nacisną przez pomyłkę i przepraszają przez pół lotu kłaniając się w pas. Ale jak coś im się nie spodoba, to też będą słać pokłony, a z domu paluszkami nasmarują skargę, na poziomie High Tech. Generalnie rzecz ujmując wnerwiający na dłuższą metę, przepraszają za to, że stoją, że siedzą, za to że czekają na toaletę i te ich pojękiwania..aaaa..aa.aa. yyiii okok..pokłony, pokłony, pokłony a mi po głowie chodzi tylko, czy czegoś pod dynią nie kombinują. Już beduinów z pustyni bym mniej podejrzewała, że wykręcą jakiś numer niż żółtków. Mogłabym się przyczepić, że noszą za krótkie spodnie, ale niech im będzie. Lot jakoś przebolałam, ale był jednym z gorszych i aż mi się smutno zrobiło, że nie ma do kogo się odezwać. Hotel jak to hotel, nie ma co się rozpisywać. Za frytki był internet, więc ściągnęłam przy okazji kilka filmów.
Zmęczenie po locie dało w kość i nie przeszkadzała mi nawet różnica czasu, żeby zasnąć na życzenie. Obudziłam się na parę godzin przed zbiórką i tak sobie w łóżku przebimbałam. Potem kaaaaawał drogi na lotnisko i godzinny lot do Tokio i z powrotem do Osaki. Pomalowałam usta czerwoną szminką i uznałam, że się skośną mafią przejmować nie będę. No i wylądowaliśmy w Tokio, czekamy na nowych pasażerów aż się odnajdą w tubie na ponad 300 osób i zlokalizują swoje siedzenie na kolejne naście godzin. I tak sobie stoję w pełnym uniformie, w czapce z kozą i nagle patrzę a tu M. stoi przede mną i oczom nie wierzę. M.poznałam na locie do Frankfurtu, jakoś na początku mojego latania ( też pisze bloga, mieszka w Doha i jest polskim ziomkiem), to uczucie kiedy niespodziewanie spotyka się kogoś znajomego i w myślach krąży powiedzenie, ale ten świat mały - bezcenne. Prawie się posikałam z radości, że wreszcie mogłam powiedzieć skośnym sajonara. Przytuliłam "Politykę" i mój krótki lot zleciał tak szybko, że nie zdążyłam dobrze butów przebrać i już lądowanie. Strasznie miło mi się wtedy zrobiło, bo cierpieniach i koszmarnym humorze z dnia poprzedniego, cudowna niespodzianka.
Następnego dnia rano zadzwonił budzik. Sama się zaskoczyłam, że nastawiłam go tak wcześnie i chyba pierwszy raz w życiu nacisnęłam guzik "drzemka". Dodatkowe dwadzieścia minut potrafi czynić cuda i zamiast busa o ósmej, pojechałam o dziewiątej trzydzieści do Osaka Station. Z mapą metra, keszem i aparatem, wystartowałam na zwiedzanie. Za pierwszy punkt wycieczki przyjęłam japoński zamek, zwany złotym. Położony kilka stacji naziemnym metrem od miejsca, gdzie dowiózł mnie hotelowy shuttle bus. Pokręciłam się, aż znalazłam odpowiednią linię kolejki i opanowałam kupno biletu w automacie z japońskimi znaczkami. Nie było to takie trudne jak w Hong-Kongu, gdzie już przy biletomacie odechciało mi się zwiedzania. Przeszłam bramki, upewniam się na mojej kieszonkowej mapie czy aby na pewno dobrze idę i nie czekając więcej jak pół minuty wsiadam do metra. Usiadłam na welurowych siedziskach i nie mogłam uwierzyć, że o to sobie jadę japońskim metrem z Japończykami czytającymi gazety i wyglądają dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Koszule, garniaki dopasowane na styk, przykrótkie spodnie, rozczochrane, czarne jak heban włosy, przykrywające trochę uszy i wpadające w oczy. Teczka pod pachą, laptok i komóreczka z wyższej półki. Monitoruję stacje, żeby nie pojechać za daleko. No i jestem. Doskonale oznaczony każdy punkt, metro, toalety, zwiedzanie i coś tam jeszcze, no to spacerkiem udaję się w stronę zamku. Do Wawelu to mu daleko, oj daleko, ale nie każda budowla obronna musi tak samo wyglądać. No i faktycznie nie wygląda, Przypomina bardziej pensjonat w górach, ale ma to swój urok. Piękny ogród, ludzie z małymi psami, spacerują obok i się czasem uśmiechają. Przechodzę fosę i schodkami wdrapuję na kolejną kondygnację. Potem druga fosa - a to ciekawe, do tego jakie kreatywne, i jestem u stóp zamku z błyszczącymi złotymi elementami. Poszukałam kogoś do fotki, która stała się jedyną, którą mam z Japonii. Widziałam przygotowania do ślubu ( tak przynajmniej to wyglądało ) i pannę młodą z wielkim białym rondem wokoło głowy, coś a'la kobieta kokon. I jak na prawdziwego przewodnika przystało, nie wraca się tą samą drogę, więc poszukałam podziemnego metra i ruszyłam do centrum NAMBA.
Przesiadka na inną linię nie sprawiła mi żadnych trudności, podróżowanie w Japonii to sama przyjemność. I rachu ciachu, znalazłam się w zatłoczonej dzielnicy, której ulice były tematyczne. Zaczęłam od restauracji, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będą tematyczne, zorientowałam się dopiero, gdy weszłam w ulicę gdzie można było tylko grać. Głośna muzyka, porównać ją mogę z przyjazdem karuzeli, po dziesięciu minutach można oszaleć. Maszyny, automaty z pokemonami, jednoręcy bandyci, a ma się wrażenie, że nic innego się w Osace nie robi, oprócz uprawiania hazardu. Była to już któraś godzina mojego spacerowania, i nogi powoli wchodziły mi tam gdzie kończą się plecy. Ulice ciuchów, butów, książek, ubranek dla psów, kaset, kosmetyków - wszystkiego, nie ogarniałam już pod koniec. Widziałam kobiety w kimonie i setki dziewczyn przypominające lalki, albo sklepowe manekiny. Takie cuda to tylko tu. No i najprzyjemniejsza część Japonii, to podgrzewane sedesy. Włącznik on/off i można dumać. Też chcę taki! Layover cudowny, lot koszmarny równowaga w naturze musi być. Jeśli tylko nadarzy się okazja, lecę znowu - mam jeszcze sporo do zobaczenia.
P.S. Próbowaliście kiedyś batona Kit-Kat zielona herbata? Polecam!
poniedziałek, 12 grudnia 2011
2 TYGODNIE DO ŚWIĄT
Radość wielka, bo odwiedziłam Szwajcarię. Super drogą, chyba nie muszę dodawać. Atmosferę świąt czuć i słychać na każdym kroku i nawet załapałam się na śpiewanie kolęd i grzane winko, za którym specjalnie nie przepadam. Były pieczone kasztany, świąteczne budy z duperelami, ale co tu owijać w bawełnę, nasz krakowski jarmark podoba mi się sto razy bardziej. W tym roku niestety byłam w Polsce za wcześnie, także nie zobaczę choinki i nie zjem kiełbachy z musztardą.
W Doha święta można powiedzieć, że też pełną parą. Choć nie rozumiem dlaczego, przecież to Boże Narodzenie, a kto się im rodzi? W sklepach szał, można kupić choinki, wszystkie możliwe dekoracje i przesłuchać kolęd podczas zakupów w Carrefourze. Magia świąt z Zatoce Perskiej. Brakuje tylko Kevina, a podobno polsat się w tym roku nie popisał i Kevina nie będzie. Tak samo jak nie ma reklamy z ciężarówką coca-coli? Oprócz świątecznej atmosfery w Doha, Katarczycy przygotowują dekorację na Narodowy Dzień, przypadający na 18 grudnia. Wszędzie rozwieszono flagi, trybuny z plastikowymi ławeczkami przy głównej ulicy. Ma być parada a widownia będzie klaskać. Samochody obklejone flagami i wizerunkiem emira. No jaka szkoda, że będę wtedy w Japonii...
No i z ciekawostek to tyle. Szykuję się powoli na urlop do Tajlandii, będę leżeć brzuchem do góry i korzystać z wakacji. Zaraz wskakuję w uniform i ruszam do Jemenu. Tam i powrót, potem 2 dni wolnego. Co by tu robić? Jakieś propozycje?
niedziela, 4 grudnia 2011
MIKOŁAJKI
środa, 30 listopada 2011
OBSERWACJE
Mało ostatnio pisałam o moich jakże bogatych spostrzeżeniach. Takie tam na przykład, że Indusi noszą za małe klapki na koturnach, że Irańczycy mają sygnety na palcach i o Tych z Pakistanu co uśmiechają się za każdym razem jak przechadzam się po samolocie. Aa..o locie do Pakistanu to później. Muszę się ogarnąć, bo zaraz wszystko zapomnę. Jest piąta rano czasu Doha. Wróciłam z Shanghaju, gdzie przespałam z przerwą na siku 26 godzin. Nie wysunęłam nogi spod kołdry, zwiedziłam nic i mój żołądek też pogodził się z faktem, że zje tylko hormonalna pigułę, gdzieś koło wieczora i to będzie na tyle. Jeszcze nigdy w życiu tak długo nie spałam, a szkoda mi było, bo to był mój bidowany lot. Na czole od tej pierońskiej czapki pojawiają mi się ciągle jakieś niedoskonałości i postanowiłam, że wybiorę się do dermatologa, w pierwszy wolny dzień. Niestety, muszę jechać też do biura i znowu będzie problem w co się ubrać, bo abbaji jeszcze szczęśliwą posiadaczką nie jestem.
Także Shanghaju nie zwiedziłam, za to wyspałam się na tydzień do przodu, i nadal przecieram oczy ze zdumienia jak dokonałam mojego życiowego rekordu w spaniu. Na godzinę przed pobudką myślałam, że jakaś rewolucja się szykuje, bo zaczęły się jakieś krzyki, hałasy za oknem. Za dobrze mi się leżało, żeby podnieść tyłek i zobaczyć co się tam dzieje, a coś tam ktoś sobie najprawdopodobniej świętował i z tej radości puścili w niebo dużą ilość sztucznych ogni. A niech im będzie, do sylwestra jeszcze trochę. Na locie do Chin, mało Chińczyków, za to dużo ciemnoskórych, dobrze nakarmionych chłopów z paszportem z Nigerii, jak się mogę domyślać. Jednemu się niechcący na mnie syknęło, ale dostał szybką strzałę słowną, że nie życzę sobie sykania i potem już spokój był przez cały lot. Jak się jakiś Chińczyk przewinie, to od razu zakłada papucie, najczęściej w postaci hotelowych klapeczek, albo japonek, nie wiem dlaczego nie mówi się chinek. Piją dużo gorącej wody, zwykłej, niczym nie nasączonej, też dziwne. I spacerują ciągle, gdzieś się pałętają między wózkami i termosami z herbatą. Lubią się też gimnastykować, albo mówić coś po swojemu w pełni myśląc, że ich rozumiem, bo przecież jak Chinka wyglądam na kilometr.
Moje ulubione to jednak otwieranie drzwi i poszukiwanie klamki, aby wejść to toalety. Na harmonijkowych drzwiach ślepy by przeczytał napis PUSH, ale jednak można mieć kłopot. Widziałam już wszystkie możliwe próby otwarcia drzwi. 1. Na zapalniczke : czyli otwieramy przymocowany do drzwi pojemnik z namalowanym papierosem i ciągniemy, aż się popielniczka urywa. 2. Na macanie, czyli obmacujemy całą ścianę, pomijając drzwi i wzrokiem błądzącym za rozumem szukają odpowiedzi, gdzie jest toaleta. 3. Na skróty, czyli pytają DABYLJUCI - brzmi to dziwnie i nie wiemy o co chodzi, bo mówią niewyraźnie. 4. Na majstrowanie, czyli oprócz popielniczki, idzie w ruch także znak, że zajęte albo wolne, i naklejki PUSH. Niektórzy mają zwyczaj nie zamykania drzwi, i nie spuszczania wody, brania prysznica w łazieneczce 1x1 metr, a także rzucania na ziemię i pchania w każdą wolną szczelinę, a wszystkiego co w łazience znaleźć można. Pożyczają sobie odświeżacz powietrza, który traktują jako perfumy i inne takie. \
Na locie do Pakistanu, połowę samolotu zakwalifikowałam pod dobrze znaną wszystkim organizację. Jakby tyle co z gór zeszli i paczki niespodzianki mieli podłożyć pod każdy fotel. Z tatuażami półksiężyca i gwiazdy na dłoniach, z brodami i beretami. Na tym locie mamy naszego człowieka, inżyniera który patrzy jak wkładają cargo, czy tam czegoś dodatkowego nie pakują. Lotnisko strach się bać, ma się wrażenie, że jesteśmy jedyną odważną linią, która tam lata. Już na płycie przy samolocie zaczęło się rozdawanie gadżetów porwanych z samolotu z obsługą. Paranoja. Ale ludzie mimo wyglądu i lekkiego fanatyzmu w oczach, bardzo mili, sympatyczni, co najważniejsze grzeczni. Siedzieli w pasach zapięci, nie trzeba było jak łosiom sto razy mówić, żeby siedzenie w górę, żeby okno odsłonić a to a tamto. Porządek był, plusik dla Pakistanu. Bezproblemowi, uśmiechnięci - tylko jakimś cudem jedna flaszka wódki zniknęła i się nie znalazła. Bidny ten co ją wziął, bo na teren P. żadnego alkoholu wwozić nie wolno. Popakowani jak Rumuny w reklamówki, szmaty, worki i prześcieradła. Ale pozytywni, takie loty są tysiąc razy lepsze niż z Indusami, blee..
A teraz jest już wieczorem i rano lecę do Luksoru, więc czas zwijać interes, zamykać kompa i szykować się do lotu. Mam nadzieję, że nie będzie pełny, ale znając życie, będzie super full. W piątek impreza mikołajkowa u Moni i Sława, już się nie mogę doczekać. Robię sałatkę jarzynową, bo każdy oprócz prezentów przynosi także coś do jedzenia. Przyjechała wreszcie Justyna z którą byłam na studiach i zaczęła dwa miesiące nudnego treningu. Także wszystko powoli się kręci, aa..no i nie jestem już blondynką, ale o tym może innym razem. Pozdrawiam - buziaki.
Także Shanghaju nie zwiedziłam, za to wyspałam się na tydzień do przodu, i nadal przecieram oczy ze zdumienia jak dokonałam mojego życiowego rekordu w spaniu. Na godzinę przed pobudką myślałam, że jakaś rewolucja się szykuje, bo zaczęły się jakieś krzyki, hałasy za oknem. Za dobrze mi się leżało, żeby podnieść tyłek i zobaczyć co się tam dzieje, a coś tam ktoś sobie najprawdopodobniej świętował i z tej radości puścili w niebo dużą ilość sztucznych ogni. A niech im będzie, do sylwestra jeszcze trochę. Na locie do Chin, mało Chińczyków, za to dużo ciemnoskórych, dobrze nakarmionych chłopów z paszportem z Nigerii, jak się mogę domyślać. Jednemu się niechcący na mnie syknęło, ale dostał szybką strzałę słowną, że nie życzę sobie sykania i potem już spokój był przez cały lot. Jak się jakiś Chińczyk przewinie, to od razu zakłada papucie, najczęściej w postaci hotelowych klapeczek, albo japonek, nie wiem dlaczego nie mówi się chinek. Piją dużo gorącej wody, zwykłej, niczym nie nasączonej, też dziwne. I spacerują ciągle, gdzieś się pałętają między wózkami i termosami z herbatą. Lubią się też gimnastykować, albo mówić coś po swojemu w pełni myśląc, że ich rozumiem, bo przecież jak Chinka wyglądam na kilometr.
Moje ulubione to jednak otwieranie drzwi i poszukiwanie klamki, aby wejść to toalety. Na harmonijkowych drzwiach ślepy by przeczytał napis PUSH, ale jednak można mieć kłopot. Widziałam już wszystkie możliwe próby otwarcia drzwi. 1. Na zapalniczke : czyli otwieramy przymocowany do drzwi pojemnik z namalowanym papierosem i ciągniemy, aż się popielniczka urywa. 2. Na macanie, czyli obmacujemy całą ścianę, pomijając drzwi i wzrokiem błądzącym za rozumem szukają odpowiedzi, gdzie jest toaleta. 3. Na skróty, czyli pytają DABYLJUCI - brzmi to dziwnie i nie wiemy o co chodzi, bo mówią niewyraźnie. 4. Na majstrowanie, czyli oprócz popielniczki, idzie w ruch także znak, że zajęte albo wolne, i naklejki PUSH. Niektórzy mają zwyczaj nie zamykania drzwi, i nie spuszczania wody, brania prysznica w łazieneczce 1x1 metr, a także rzucania na ziemię i pchania w każdą wolną szczelinę, a wszystkiego co w łazience znaleźć można. Pożyczają sobie odświeżacz powietrza, który traktują jako perfumy i inne takie. \
Na locie do Pakistanu, połowę samolotu zakwalifikowałam pod dobrze znaną wszystkim organizację. Jakby tyle co z gór zeszli i paczki niespodzianki mieli podłożyć pod każdy fotel. Z tatuażami półksiężyca i gwiazdy na dłoniach, z brodami i beretami. Na tym locie mamy naszego człowieka, inżyniera który patrzy jak wkładają cargo, czy tam czegoś dodatkowego nie pakują. Lotnisko strach się bać, ma się wrażenie, że jesteśmy jedyną odważną linią, która tam lata. Już na płycie przy samolocie zaczęło się rozdawanie gadżetów porwanych z samolotu z obsługą. Paranoja. Ale ludzie mimo wyglądu i lekkiego fanatyzmu w oczach, bardzo mili, sympatyczni, co najważniejsze grzeczni. Siedzieli w pasach zapięci, nie trzeba było jak łosiom sto razy mówić, żeby siedzenie w górę, żeby okno odsłonić a to a tamto. Porządek był, plusik dla Pakistanu. Bezproblemowi, uśmiechnięci - tylko jakimś cudem jedna flaszka wódki zniknęła i się nie znalazła. Bidny ten co ją wziął, bo na teren P. żadnego alkoholu wwozić nie wolno. Popakowani jak Rumuny w reklamówki, szmaty, worki i prześcieradła. Ale pozytywni, takie loty są tysiąc razy lepsze niż z Indusami, blee..
A teraz jest już wieczorem i rano lecę do Luksoru, więc czas zwijać interes, zamykać kompa i szykować się do lotu. Mam nadzieję, że nie będzie pełny, ale znając życie, będzie super full. W piątek impreza mikołajkowa u Moni i Sława, już się nie mogę doczekać. Robię sałatkę jarzynową, bo każdy oprócz prezentów przynosi także coś do jedzenia. Przyjechała wreszcie Justyna z którą byłam na studiach i zaczęła dwa miesiące nudnego treningu. Także wszystko powoli się kręci, aa..no i nie jestem już blondynką, ale o tym może innym razem. Pozdrawiam - buziaki.
piątek, 25 listopada 2011
PIERWSZY URLOP
Kentucky czyli moje rodzinne miasto, które nazywamy tak, odkąd pamiętam, nic się nie zmieniło. A raczej pogorszyło. Kiedyś psy d... szczekały, teraz nie ma już nawet psów. Szaro, buro, a znajomych można spotkać tylko na FB. Smutne miasteczko, ze smutnymi ludźmi i dziurami w drodze, których już nikt nie łata, bo idzie zima i od nowa zabawa z naprawianiem drogi się zacznie. Mój pobyt w Polsce zaczęłam od wizyty w Krakowie. Miało być pięknie, a było trochę smutno. Misja specjalna z którą przybyłam, zakończyła się porażką i do tej pory trudno mi to sobie wszystko poukładać. Byłam w kinie na "Listy do M." i to nawet dwa razy, bo warto a dawno nie widziałam tak dobrej polskiej produkcji. Zajadałam się pierogami, i kaczką u Cioci a i ogórkowa na życzenie u Babci była. O dziwo, waga stoi w tym samym miejscu. Fajnie jest być w domu, szkoda tylko że tak krótko. A teraz idę spać, bo wieczorem lecę do Pakistanu. Grafik na grudzień już się pojawił i na pewno święta spędzę na Sbyju a sylwester w Doha. Mam nadzieję, że coś europejskiego mi wrzucą w ten wigilijny wieczór. Pierwszy raz nie będzie mnie w Polsce, aj tyle się zmienia a nie o wszystkim mogę tu napisać. Dziękuję wszystkim, którzy są ze mną w trudnych chwilach. Wiem, że wszystko się ułoży, ale potrzeba mi więcej wiary w lepsze jutro.
środa, 16 listopada 2011
DOH - FRA - KRK
Wreszcie nadszedł czas, żeby wymienić paszport. I tym sposobem jadę do Polski na całe, nieoszukane siedem dni. Zaczynam od Krakowa i mam nadzieję, że świąteczne budy na rynku są już rozłożone, bo oscypek i kiełbaska z musztardą muszą być obowiązkowo skonsumowane. Ojj już się nie mogę doczekać, spakowałam już walizkę, przygotowałam najpotrzebniejsze rzeczy no i dzisiaj w nocy lot do Ahmadabadu. Rano ląduje i w zaciszu toalety, która na moje nieszczęście jest na końcu korytarza, muszę się przebrać w strój biznesowy. Mała czarna, szary żakiet z kwiatkiem z filcu i biegiem, żebym nie miała kłopotów po walizkę, którą uprzednio zostawię na miejscu, gdzie nie będzie to podejrzane. Taksówkarz będzie czekam dokładnie od 06:30 pod naszym budynkiem i prosto pojadę na główne lotnisko. Operacja skomplikowana, ale mam nadzieję, że się wszystko uda. Dodam, że przebierać się w tualecie nie można, i grozi mi za to list z pogróżkami. Ale czego się nie robi, żeby zdążyć na lot o ósmej.
Z ciekawostek, to chyba tylko tyle, że na locie z Doha do Londynu mieliśmy londyńską orkiestrę i każdy był ze swoim instrumentem. Jak łatwo się domyślić ledwie upchnęliśmy skrzypce i flety w miejsce przeznaczone na bagaż podręczny, który wiadomo tez posiadali. Ale przynajmniej było wesoło, szkoda że nam nic nie zagrali, ale nie było czasu. Londyn zawsze męczący i można oszaleć, bo dosłownie biegamy tam i z powrotem, żeby się wyrobić.
Odwiedziłam też Chiny i największy bazar ciuchów jaki można sobie wyobrazić. Moda japońsko-koreańsko-chińska to zupełna porażka, ale po pięciu godzinach włóczęgi między straganami udało mi się coś dla siebie znaleźć. Chińczyki mają skośne oczy i mówią tylko po chińsku. Hodują czarne kurczaki i boję się jeść tam w restauracji, chyba że gołym okiem widzę co podają i wiem co jem. Ale w Chinach to nigdy nie można być czegoś pewnym, szczególnie w sferze gastronomii. Minęła godzina dziesiąta, wypiłam soczek z marchwi i czas spać, wieczorem lot a rano do domu.
Z ciekawostek, to chyba tylko tyle, że na locie z Doha do Londynu mieliśmy londyńską orkiestrę i każdy był ze swoim instrumentem. Jak łatwo się domyślić ledwie upchnęliśmy skrzypce i flety w miejsce przeznaczone na bagaż podręczny, który wiadomo tez posiadali. Ale przynajmniej było wesoło, szkoda że nam nic nie zagrali, ale nie było czasu. Londyn zawsze męczący i można oszaleć, bo dosłownie biegamy tam i z powrotem, żeby się wyrobić.
Odwiedziłam też Chiny i największy bazar ciuchów jaki można sobie wyobrazić. Moda japońsko-koreańsko-chińska to zupełna porażka, ale po pięciu godzinach włóczęgi między straganami udało mi się coś dla siebie znaleźć. Chińczyki mają skośne oczy i mówią tylko po chińsku. Hodują czarne kurczaki i boję się jeść tam w restauracji, chyba że gołym okiem widzę co podają i wiem co jem. Ale w Chinach to nigdy nie można być czegoś pewnym, szczególnie w sferze gastronomii. Minęła godzina dziesiąta, wypiłam soczek z marchwi i czas spać, wieczorem lot a rano do domu.
czwartek, 10 listopada 2011
KURICA ILI BLINNYJ PIEROG
Wysłali mnie w mrozy. No może nie mrozy, bo było 7 stopni, ale jak na rosyjskie warunki super zimno. Podziękowanie dla sklepu Vero Moda, który w kwietniu zrobił 75% zniżki na asortyment zimowy i tym sposobem do Moskwy przyjechał ze mną pikowany, puchowy cieplutki płaszcz, który trochę sobie w mojej szafie powisiał. Wyglądałam jak atomowa bomba, a czułam się jak bałwan, ale za to jak mi było cieplutko, gdy cała reszta dygotała z zimna. Znowu zaczynam od środka. Pełny samolot, zero zaskoczenia, jeszcze mniejsze zaskoczenie jak zaczęło się picie do śniadania. Byle nie wytrzeźwieć. Załoga bardzo europejska: Francja, Szkocja, Słowacja, Ukraina, piloci z Anglii, Irlandii, tylko CS z Hong Kongu i F1 z Maroka, więc ich nie liczę. Samolot pełen Rosjan, którzy podobnie jak Hindusi zabierali z koszyczka garście ( nie mylić z jedną garścią ) cukierków. Taka bida sobie myślę, że niemalże pakują po kieszeniach? Potem start, trala la i lecimy. Zaczęła się lać gorzała, trochę naszej, trochę mieli swojej i trzeba było mieć na nich oko i konfiskować. Ale to sprytne lisy są, więc się złapać nie dali. Jak to Rosjanie jedyny uznawanym językiem jest rosyjski i mogłam policzyć na palcach, kto rozumie słowo cziken, które wydawałoby się, że jest już międzynarodowe. Niestety, serwujemy na śniadanie omlet z wspomnianym cziken sosydż i naleśniki z truskawkami, jak się później okazało, koło truskawek to nawet nie leżały, a w środku był jabłkowy mus - taki to mamy w Doha katering. W sumie byli grzeczni, chodzili tylko do Wujka Cześka co chwila i blokowali nam przestrzeń do pracy, której na samolocie A320 jest wyjątkowo niewiele. No ale co się dziwić, jak się pije przez 5 godzin różne sikacze to się potem człowiekowi chce. Żadnych skandali nie było, troszkę weselej w drogę powrotną bo lot popołudniowy i dla wielu początek wakacji, więc nie było czasu na chłodzenie piwa, białego wina, brali co popadło.
Załogę miałam pełną pozytywnej energii, która ku mojemu zaskoczeniu chciała wyjść z hotelowej komnaty. Poszliśmy zobaczyć to co każdy chce, nawet jak nie wie że chce to musi iść. Plac Czerwony, turystyczna atrakcja Moskwy opisywana w każdym przewodniku. Około dwadzieścia minut spacerkiem i byliśmy na miejscu. Wcześniej zemdlałam na widok kolejki, ustawionej żeby wejść do mauzoleum Lenina. Jak takie kolejki były za komuny w Polsce, to już rozumiem czemu cala rodzina była zaangażowana z stanie na zmiany. No jak żyję, takiego zawijasa, zakrętasa nie widziałam. Na dodatek zimno, ale to żadnego obywatela nie zniechęciło. Zrobiłam zdjęcie i poszliśmy zobaczyć zmianę warty a potem już prosto na Plac. I faktycznie plac był, ale żeby jakoś specjalnie mnie zachwycił to nie powiem. Trochę się rozczarowałam, bo obrazek stworzony przez moją wyobraźnię o wieżach w kształcie lodów włoskich z automatu i Alladyna na latającym dywanie, legł w gruzach. Pani K. z rosyjskiego pewnie by tam krzyżem leżała jakby mogła i zachwycała się każdą kostka brukową, ale dla mnie pic na wodę. Odłączamy się od kapitana i pierwszego oficera, który ciągle gada a mnie średnio śmieszą jego angielskie dowcipy, a poza tym ubrał się w płaszcz, który jest częścią naszego zimowego uniformu i ma złote guziki z kozą w logo. Dobrze, że nie ma złotych zębów. O zgrozo, ale widziałam też nie raz dziewczyny, która na zwiedzanie ubierały nasze kabinowe śmierdziuchowe buty i też im to nie przeszkadzało. Że to się musi dziać na moich oczach.
I zostaliśmy w trójkę. Czuję jak żołądek przykleja mi się do pleców i pada hasło - szukamy jedzenia. No ale, już na pierwszy rzut oka, wygląda na to że nie będzie to prosta sprawa. Zaczepiam Panią około trzydziestki, ładnie ubrana i domyślam się że zna angielski. Trafiony zatopiony, pytamy o knajpkę gdzie można zjeść coś rosyjskiego, bliny czy barszcz - cokolwiek bo jesteśmy wygłodzeni. Kobieta w szarym zapinanym na duże guziki płaszczu, kieruje nas w kierunku ruchliwej ulicy z trolejbusami, gdzie podobno mamy coś znaleźć. Mijamy wejście do metra, potem policjantów w włochatych, futrzanych czapach i stoiska z matrioszkami, których nie kupuję bo są kosmicznie drogie. Ale jak się okazało, cena była wyjątkowo okazyjna i powinnam drewnianą lalę zakupić, bo na lotnisku ceny w duty free zaczynały się od 80 euro wzwyż. Ale kto to wiedział. Podziemne przejścia wyglądają identycznie jak w naszej stolicy, małe sklepy z gazetami, bibeloty, kasety, rajtuzy, słodkie bułki, kwiaty itd. Wszędzie stoją "Pałace Kultury" i widać, że wiedzieli co nam sprezentować. Na ulicach tłoczno, rozklekotane ŁADY, które nie wiadomo czy dojadą do następnych świateł, z drugiej strony porszaki i limuzyny. Co prawda to prawda, albo ktoś jest super bogaty albo super biedny. Klasa średnia, właśnie idzie chodnikiem i szuka lokalnej knajpy. Ale na każdym kroku restauracje japońskie, chińskie, włoskie, tajskie, meksykańskie i oczywiście fast foody, ale żeby żadnej restauracji albo baru mlecznego z barszczem. Skandal. Pytam ludzi moim łamanym rosyjskim i wszyscy polecają nam restaurację "Puszkin". Powinno dać mi to do myślenia, że skoro wszyscy ją znają i nie nazywa się blinnyj pierog, to znaczy, że moja pensja stefki nie starczy na starter. Po godzinnym kręceniu się po ulicach miasta dotarliśmy do celu. Głodna byłam jak stado wilków, a przed knajpą brakowało tylko czerwonego dywanu i selekcjonera. No cóż, wchodzimy zobaczyć choć już wiemy, że długo tam nie zostaniemy. Pada hasło kurtki do szatni i udaje nam się wymigać. Przeglądamy kartę oprawioną w skórę i szacuję, że na wodę bez cytryny jeszcze było by mnie stać. Wychodzimy, bo czujemy się jak podzieleni na kasty. Wracamy ta samą drogą i w końcu udaje nam się dostać miejsce w restauracji połączonej w barem. ładny wystrój, ciekawe Menu no i mają barszcz. Nikt nie mówi po angielsku, ja przypominam sobie wszystkie litery z cyrylicy i tłumaczę chłopakom co można zjeść. Zamawiamy, jemy i prawie zasypiamy, bo w końcu jesteśmy prosto z lotu i oczy same się zamykają nad talerzem.
Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, więc szukamy mafii taksówkowej i po zbiciu ceny o 30 %, jedziemy za umówioną cenę, bez rachunku, bez licznika do hotelu. Na koniec kupuję jeszcze pocztówki, znaczki, które sklepikara sprzedaje ze stuprocentową marżą o której mnie informuje, no ale co mam począć, przecież poczty szukać nie będę. Dorzucam magnes przedstawiający czerwoną matrioszkę i colę. No to uwaga, kupiłam kartki, magnes, colę, obiad (barszcz i ryba, piwo, deser)taksówka, zapłaciłam sto dolarów. Ktoś ma jakieś pytania? Moskwa jest tak droga, że nie dziwie się, że tak większość stać tylko na wódkę. Byłam, zobaczyłam, komunizmu się nawdychałam i mi wystarczy. Następnym razem jak będę to przejadę się metrem, pójdę do muzeum, ale na razie atrakcji pod dostatkiem. Gdy wylądowaliśmy w Doha, niektórzy mieli problemy z zejściem po schodach z samolotu i utrzymaniem się w pozycji pionowej, ale wszyscy byli szczęśliwi, uśmiechnięci i prawie nas po rękach całowali. Taka to była wycieczka do Moskwy. Spasiba.
środa, 9 listopada 2011
NEXT KANGAROOS 18 KM
Przelecieć przez pół świata i być skazanym na oglądanie ponad dwustu osób, przez ponad trzynaście godzin to jest wyczyn miesiąca. A mianowicie poleciałam wreszcie do Australii, która kojarzyła mi się zawsze z czarno-białym misiem i kangurami. Faktycznie kangury były, ale tylko na pocztówkach w sklepie z pamiątkami a miśków, maskotek i notesów było zatrzęsienie. Pierwszy raz obsługiwałam tak długi lot. I można dostać do głowy, bo co tu robić jak nam nic nie wolno. Na tak długich lotach możemy (chwała Bogu) iść spać. Boeingi wyposażone są w tzw. crew rest, gdzie wcześniej przebierając się w piżamy, idziemy na zasłużony odpoczynek. Nie mam swojego zdjęcia jak wygląda nasz "kajuta", ale pożyczam ze strony internetowej. Wygląda identycznie, chyba tylko kolory mamy inne, ale to najmniej ważne. W końcowej części samolotu, nad lukami bagażowymi osiem wygodnych długich łóżek, wieszaki, lusterko, poduszka i koc, aaa zapomniałam, że jest też zasłonka. Guzik z lampką, i jakieś gadżety, pierwsze łóżko od wejścia zajmuje CS albo CSD, potem już można kłaść się gdzie wolne.
Na briefingu CSD dzieli nas na grupę A i B, dzięki temu wiemy, kto idzie kiedy spać. Przypadła mi pierwsza grupa ale właściwie nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy płakać. Wyszło, że cieszyć bo przyleciałam do Melbourne wystarczająco zmęczona, żeby od razu zasnąć i obudzić się rano na zwiedzanie. gdybym poszła spać jako druga, pewnie bym oka nie zmrużyła, różnica czasu w Doha południe tam już noc. Po pierwszym serwisie zabieramy piżamki i wchodzimy małymi, lekko kręconymi schodkami do naszej koedukacyjnej sypialni. Oczywiście piżama z długim rękawem, najlepiej kombinezon, żeby nikt nikogo nie widział i sobie nie pomyślał. Można mieć dres, a tak naprawdę niektórzy nawet się nie przebierają, czego już w ogóle nie rozumiem, ale jak kto lubi. Udało mi się nie spaść ze stromych schodów i w pozycji złamanej, czyli skłon w przód taki, że prawie zębami szoruję po podłodze przesuwam się, żeby zająć najlepszą miejscówkę. I tu zaczyna się selekcja prawie jak w "Dniu Świra", pierwsze dla CS, nie wiem czy prawe czy lewe, więc lepiej nie ryzykować, drugie za blisko wejścia, czwarte za daleko i jeszcze dostanę jakiegoś ataku klaustrofobii, trzecie po prawej ma pod łóżkiem awaryjne wyjście ewakuacyjne przypominające otwór przez który wchodzi się na strych, i w razie gdy główne drzwi są zablokowane, w ogniu itp., trzeba uciekać tamtędy. Oczywiście tam też się nie kładę, bo będę myślała, jak to otworzyć i dodatkowy stres brać na głowę, ooo nie...dlatego decyduję się na trzeci rząd, łóżko na przeciwko tego z klapą, bo w razie czego jestem druga w kolejności do ucieczki, nie za daleko nie za blisko i na moim nie brakuje koca.
Trochę trzęsło i bałam się, że obudzę się z siniakiem na czole, dlatego profilaktycznie zapięłam się w pasy i zasnęłam. Coś pięknego. Teraz rozumiem jak się czują Ci w biznes, gdy rozłożeni jak mój pies w koszyku śpią cały lot i wychodzą niezwykle wypoczęci. I rozumiem tych z ekonomicznej, którzy kręcą się i rozprostowują kości co jakiś czas, żeby nie zostać na wieki w fotelu. W Melbourne byłam w nocy. Od razu żałowałam, że posłuchałam pogody z onetu, która chyba nie wie gdzie leży Australia bo pomyliła się o całe 18 stopni. Zimno było okropnie, ale przezorna Donia wzięła kurtkę, w której i tak i tak było mi zimno. Hotel położony w centrum miasta, więc wszędzie miałam blisko. Recepcjonista polecił mi darmowy tramwaj, który przejeżdża obok najważniejszych turystycznych punktów miasta. Poszukałam przystanku i ostrożnie stawiałam kroki na jezdni po ruch drogowy znowu na opak, czyli moje przyzwyczajenia musiałam zostawić w hotelu i przystosować się do patrzenia najpierw w prawo w lewo i znowu w prawo. Jak bardzo utrudnia mi to życie, pisać już chyba nie muszę. Wysiadłam przy dworcu i pochodziłam ślicznymi uliczkami, sklepy z pamiątkami zawróciły mi w głowie i zaczęłam wybierać kartki. Jak się później okazało w żadnym ze sklepów znaczków NIET. No i zaczęłam poszukiwanie znaczków. popytałam i w niepozornym sklepiku z gazetami, słodkimi bułkami i tamponami znalazły się też znaczki. Obowiązkowy żółty magnes z kangurem szczupły sprzedawca z wąsem, zapakował do małej siateczki z napisem "następny kangur 18 km". Szczęśliwa, że mam przynajmniej kartki lodówkowy ozdobnik, udałam się na dalsze zwiedzanie. Poszłam równoległą ulicą do tej po której jeździ darmowy tramwaj. Obserwowałam ludzi, którzy co jakiś czas się uśmiechali, i przesyłali serdeczne pozdrowienia. Jakie to miłe spacerować nieznanymi uliczkami z aparatem na szyi i uśmiechać się do obcych ludzi. Ulice są czyściutkie, restauracje zachęcają żeby zaglądnąć do środka, a po chodniku chodzi się raz w górę raz w dół. Jakby centrum miasta położone było na siedmiu wzgórzach, interesująca architektura i kilka kościołów, ale czy to gotyk, barok czy średniowiecze proszę mnie nie pytać. Ale zaglądnę do jakiegoś przewodnika następnym razem i będę specjalistą od kościołów i zabytków, których w Melbourne nie brakuje.
Pogoda nie zachęcała do długich spacerów, więc poszłam w kierunku przystanku skąd miał mnie zabrać tramwaj w dalszą drogę. No i widzę, że jedzie moja ciufcia numer trzydzieści pięć, więc ruszam pędem jak torpeda, jedne światła, pasy, drugie światła, w stresie czy mnie coś nie przejedzie, bo troszkę biegnę na czerwonym a kierunki mogły mi się znowu poprzekręcać i już dotykam wagonika kiedy tramwaj odjeżdża. I stoi sobie trójka facetów w średnim wieku i się ze mnie śmieją. Nie marnując czasu i energii, podreptałam na następny przystanek, który aż tak daleko nie był bo widziałam mój tramwaj jak sunie po torach i zatrzymuje się jakieś 400 metrów dalej. Było już późno i na Victoria Market dotarłam na chwilę przed zamknięciem. Typowy kędzierzyński Manhattan Targ. Do kupienia prawie wszystko, od ubrań, po sznurówki, torebki, owoce, zabawki, garnki i peruki. Wtedy też urwała się chmura i deczko mi się zmokło, więc pochodziłam, kupiłam bluzkę za parę australijskich dolarów i wróciłam do mojej tramwajki. Nie byłam w akwarium, ani w bibliotece, ani w muzeum ani na stadionie, ale i tak kawałeczek tego co widziałam, strasznie ale to strasznie mi się podobało.
Droga do Doha oczywiście z przygodami, samolot prawie pełny dzięki liniom Qantas, które zostały uziemione i większość pasażerów przeszła na nasz lot. Dzięki temu poznałam Panią A., która na stałe mieszka w Australii i leciała do Polski ( początkowo Qantas'em). Lot minął mi bardzo szybko, głównie dzięki długim rozmową z Panią A., które mam nadzieję będziemy jeszcze kontynuować. Naładowana pozytywną energią, wróciłam do Doha i przyszedł czas pakowania puchowego płaszcza bo następna relacja z Placu Czerwonego czyli jak by powiedziała moja nauczycielka rosyjskiego "ucitsja ucitsja ucitsja, bo się wam raski jazyk jeszcze przyda" no i niestety miała rację.
środa, 26 października 2011
AZJA I SESZELE
Mama pojechała i pozostało mi tylko zjadanie tego, co zamroziłam na katarską zimę, która już pełną parą. Po wylądowaniu w Doha, informujemy pasażerów, że temperatura na zewnątrz nie przekracza trzydziestu, czyli można wyciągać długie spodnie, szaliki bo wieczorami będzie coraz zimniej. Pewnie sobie myślicie, że zwariowałam pisząc, że zima. No ale jak się miało pięćdziesiąt stopni w lecie, to spadek temperatury o dwadzieścia parę stopni można traktować jako zimę. Można spokojnie wyjść na souk, popalić sziszę i delektować się pogodą. Tylko czasem kompana brak, bo wszyscy "w niebie". A mnie ostatnio wysyłają ciągle w nowe miejsca, z czego się ogromnie cieszę. Październikowy roster był najlepszy z najlepszych, dużo wolnego, i same przyjemne loty, przed którymi ładowałam lustrzankę, żeby sytuacja z Katmandu się nie powtórzyła i bateria trzymała do samego końca. W pogotowiu mam zawsze małą cyfrówkę Canona, ale i ona mnie w Nepalu zawiodła. Moja wina, że nie naładowałam, no ale musztarda po obiedzie. Teraz przed każdym lotem oba aparatu dokładnie sprawdzam, łącznie z kartą pamięci o której zapomniałam dawno temu w Londynie. A mówi się, że skleroza nie boli. Boli efekt tego zapominalstwa.
Zawitałam na Sri Lankę, chciałam zobaczyć słonie, ale byłam tak zmęczona, że doszłam tylko do oddalonego 400 metrów od hotelu marketu i padłam jak kłoda. Spałam i obudzić się nie mogłam, więc zwiedzać mogłam sobie tylko w śnie. Ale szukając pozytywnych aspektów pobytu na Sri Lance, kupiłam herbatę, której można zazdrościć bo jest wyśmienita. W lokalnym spożywczym byłam atrakcją miesiąca, dziewczynka w niebieskiej opasce na włosach uśmiechała się do mnie i patrzyła wielkimi oczami. Przesympatyczni ludzie, gościnność czuć nawet między półkami. Wracając trochę ścieżką trochę ulicą, myślałam że dostanę zawału gdy przede mną spacerowała jaszczura wielkości krokodyla, a że do mnie miała jeszcze z 30 metrów nie widziałam dokładnie co to i już się rozglądałam gdzie by tu uciekać. Jaszczura spokojnym jaszczurowym krokiem weszła w mokradła. Takich waranów czy co to było nie widziałam nawet w Meksyku, a już wtedy wydawało mi się że są gigantyczne.
Po Cejlonie ściągnęli mnie do Kuala Lumpur, na które czekałam i czekałam, aż przyszło ze SBY'ja. Oglądając telewizor, co zdarza się wyjątkowo rzadko, natrafiłam na reklamę z hasłem " Malaysia truly Asia"
Zawitałam na Sri Lankę, chciałam zobaczyć słonie, ale byłam tak zmęczona, że doszłam tylko do oddalonego 400 metrów od hotelu marketu i padłam jak kłoda. Spałam i obudzić się nie mogłam, więc zwiedzać mogłam sobie tylko w śnie. Ale szukając pozytywnych aspektów pobytu na Sri Lance, kupiłam herbatę, której można zazdrościć bo jest wyśmienita. W lokalnym spożywczym byłam atrakcją miesiąca, dziewczynka w niebieskiej opasce na włosach uśmiechała się do mnie i patrzyła wielkimi oczami. Przesympatyczni ludzie, gościnność czuć nawet między półkami. Wracając trochę ścieżką trochę ulicą, myślałam że dostanę zawału gdy przede mną spacerowała jaszczura wielkości krokodyla, a że do mnie miała jeszcze z 30 metrów nie widziałam dokładnie co to i już się rozglądałam gdzie by tu uciekać. Jaszczura spokojnym jaszczurowym krokiem weszła w mokradła. Takich waranów czy co to było nie widziałam nawet w Meksyku, a już wtedy wydawało mi się że są gigantyczne.
Po Cejlonie ściągnęli mnie do Kuala Lumpur, na które czekałam i czekałam, aż przyszło ze SBY'ja. Oglądając telewizor, co zdarza się wyjątkowo rzadko, natrafiłam na reklamę z hasłem " Malaysia truly Asia"
I znowu moje bidy będą bazowały głównie na Azji. Marzy mi się Japonia, chcę zobaczyć 'Chiński Mur' i zawitać wreszcie do Singapuru. Azja jest tysiąc razy ciekawsza od arabowa, którego mam już po dziurki w... Jedyne miejsce, do którego mnie nie ciągnie to Indie. Ewentualnie skoczę na weekend na Goa, jeśli łaskawie dostanę wizę, ale to potem. Wracając do Kuala. Widziałam się z moją koleżanką ze studiów - Agnieszką. Spotkać kogoś na końcu świata, gdzie nasze drogi po otrzymaniu dyplomu magistra totalnie się rozbiegły, to jest dopiero przeżycie. Obowiązkowo byłam zobaczyć bliźniacze wieże, trochę padało ale udało się cyknąć kilka zdjęć. Na obiadku u Hindusa, nadal żyję. Na zakupach w chińskiej dzielnicy i na niezapomnianym spotkaniu pierwszego stopnia z rybami. Normalnie chciałoby się powiedzieć z rybkami, ale te były chyba na jakiś sterydach hodowane. W centrum handlowym znajduje się stoisko z basenem. Zaciekawiło mnie to od razu. Mimo, że byłam prosto po lecie i po kilku godzinach chodzenia, przemieszczania się metrem itd. prawie spałam na stojąco, ale poszłam zobaczyć o co chodzi z tym basenem. Duży napis informuje, że a'la masaż kosztuje około pięć złotych za dziesięć minut "przyjemności". Patrzymy na siebie Tajka, Maurytyjczyk ( trudne słowo) była jeszcze dziewczyna ze Szwecji, ale się zgubiła i uznaliśmy, że pewnie wróciła już do hotelu, no patrzymy i decydujemy się na 10 minut gwarantowanej przez makietę przyjemności. Siadamy na brzegu basenu pokrytego drewnianymi deskami, Mauritius wkłada nogi do wody, a ryby jak piranie rzuciły się w jego stronę i od razu zaczęły się za obgryzanie naskórka. Po 2 sekundach siedzieliśmy piszcząc z nogami w górze, bo uczucie jest nie do opisania. Na desce obok siedzi dziewczyna i daje nam wskazówki, że najgorsza jest pierwsza minuta a potem można się przyzwyczaić. Zanim podjęłam decyzję, że wkładam giry z powrotem, moja sesja prawie dobiegła końca. Najpierw pięty, niżej, niżej..i mój wyraz twarzy mówi sam za siebie. Mam tak straszne gilgotki, że skupiam uwagę przechodniów i kilka nowych osób wyciąga z portfela monety. Gdybym miała to powtórzyć, to chyba jednak nie, no chyba że fisze mieliby jakieś mniejsze, mini fisze..sama nie wiem.
Czy muszę pisać, że oczywiście kupiłam magnes? Tak, tak kolekcja jest imponująca. Ostatni zakup magnesu odbył się na Seszelach. Jeszcze parę lat temu, nawet nie musnęłaby mojej głowy taka myśl, że moje marzenie może się spełnić. I oto spaceruję po plaży na Seszelach. No niby ładnie, ale powiem wam, że na wakacje bym się tam nie wybrała. Przereklamowane, mieszkańcy strasznie niemili, opryskliwi i próbują wyciągnąć kasę z każdego ile wlezie. A na wakacjach ma być miło. Sama wyspa, bardzo zielona, jakbym była w buszu. Serpentyny prowadzą nas na szczyt Victoria, bo po drugiej stronie góry położony jest nasz hotel. Ruch lewostronny i pierwszy raz żałuję, że nasz bus nie posiada pasów bezpieczeństwa. Po przyjeździe mimo wyczerpania, ruszamy na plażę. Robimy zdjęcia, leżymy na piasku jak małe dzieci. W końcu to raj na ziemi. Kilka plaż już widziałam, i nie jest to miejsce które mnie zachwyciło do nieprzytomności. Ale lepiej samemu ocenić, mogę się mylić. Z ciekawości sprawdziłam pierwsza lepszą tygodniową ofertę biura podróży - 8 tys. zł z przelotem od osoby. Mnie nikt na Seszele nie namówi. A na koniec pani z duty free za płatność kartą dolicza 10 euro - i gdzie ten raj?
Subskrybuj:
Posty (Atom)