środa, 29 czerwca 2011

PATYKI i MANGO - FILIPINY


Zakochałam się w Filipinach niemalże na zabój. Po prawie dziesięciogodzinnym locie konając ze zmęczenia, poszliśmy w kilka osób na kolację i lokalne piwo do knajpki, poleconej nam przez Filipinkę z naszej załogi. Pogoda idealna na stolik na zewnątrz. Kelner o ciemnych włosach i krótkich nóżkach, przynosi nam menu i zachęca do skorzystania z kilku promocji. Pierwsza zniżka dotyczy piwa, które w przeliczeniu na złotówki kosztuje niecałe złoty pięćdziesiąt i jak za taką cenę jest naprawdę wyśmienite. No to sto lat ! Zamawiamy cały stos jedzenia. Od ryby, po wieprzowinę, paluszki z kurczaka, sałatki, ryż i makarony, do tego wyśmienite sosy, które mam nadzieję znajdę w jakimś orientalnym sklepie w Polsce. Jemy, jemy, jemy...pyszne to za mało powiedziane, w słowniku powinno być więcej słów na określenie tego co działo się z moimi doznaniami smakowymi, aż ślinka cieknie jak sobie pomyślę o tych znakomitościach.


Z samego rana, czyli gdy w Doha dochodziła druga w nocy, zbieramy się przy recepcji i ruszamy na wycieczkę na wyspę Bohol. Taksówką do portu, przechodzimy odprawy i kontrole prawie jak na lotnisku i ruszamy w dwugodzinny rejs na Bohol, słynący z żyjących tam Tarsjuszy - najmniejszych małpek na świecie. Spałam jak zabita całą drogę, w mojej ulubionej pozycji, czyli z otwartą buzią i zdrętwiałą ręką, a szyja do tej pory mnie boli, tak się ułożyłam do spania. Wyciągam lustrzankę i zaczyna się pstrykanie wszystkiego co się rusza. Znajduje nas Pani wycieczkowa. Kupujemy pakiet zwiedzani z prywatnym szoferem i ruszamy na podbój filipińskiej wysepki. Samochód spokojnie zmieściłby 10-12 osób a my jak królowie wsi i okolic rozkładamy się, żeby każdemu było wygodnie. Ja z przodu obok kierowcy, co by mieć lepszy widok i robić  zdjęcia polom ryżowym. Naszą wyprawę rozpoczynamy od sklepu spożywczego, w moim przypadku od bankomatu. Stoję w kolejce do ściany płaczu i podbiegają do mnie usmolone dzieci, wyciągając jeszcze bardziej usmoloną rączkę po banknoty o różnych nominałach. Niestety, pierwszy bankomat nie chce współpracować z moją kartą Alior, więc za rogiem napotykam na dwa inne. Po 10 minutach stania w kolejce i wciskania wszystkich istniejących przycisków, dalej nie mam pieniędzy. Bankomat wypluł potwierdzenie, że operacja została anulowana i dziękuję. Rozglądam się, ale następny bankomat daleko, za wyjątkiem jednego, który samym wyglądem odstrasza, aż się nie chce wierzyć, że ktokolwiek tam był w stanie coś wypłacić. Ryzyk fizyk. Zjadł kartę, wpisałam pin, czekam... Po sekundzie wychodzi 500 peso, a potrzebuję 1500. Powtarzam formułę 3 razy i wreszcie jestem bogata.


 Francuz, Węgier, Brazylijczyk i Sri lanka czekają w busie z moim spritem i wreszcie możemy jechać. Na ulicy tuk-tuki, motory i skutery, każdy pędzi na złamanie karku, umiejętnie mijając wszystkie samochody. Pierwszy przystanek przy starym Kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, ale długa nazwa - nigdy nie byłam w tak kolorowym kościele. Podziwiam ogromne okienne witraże, malowidła i przez te wszystkie zdobienia, wcale nie czuć, że jest się w kościele. Przyjechaliśmy akurat w momencie przerwy, więc do muzeum nie udało się już zaglądnąć, więc ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku "czekoladowych wzgórz". Droga wiedzie przez małe wioski, gdzie można trochę podglądnąć życie mieszkańców. Małe kolorowe chatki, pranie równo rozwieszone na długich sznurkach i prawie przy każdym domu znajduje się mały sklepik albo kawiarenka z czymś na ząb. Żałuję, że się nie zatrzymaliśmy w żadnych z tych miejsc, ale i tak mieliśmy okazję spróbować tamtejszych specjałów. Nie brakuje bogatej roślinności, palmy i bananowce wyglądają oszałamiająco i moje ulubione, czyli pola ryżowe ciągnące się niemalże przez całą drogę. Kolejnym punktem programu jest rejs statkiem, przypominającym trochę barkę i obiadek w formie szwedzkiego bufetu. Kupujemy bilety i przesympatyczna obsługa zaprasza nas na statek - "żółw", który faktycznie wygląda jak sałatozjadacz. Francuz posiał bilety a mi kiszki marsza grają. Po przeglądnięciu wszystkich kieszeni i futerału od aparatu, zasiadamy przy elegancko nakrytym stole i z niecierpliwością oczekujemy co dalej. Zastanawiamy się czy żółw się ruszy, czy cena biletu zawiera tylko obiad, który prezentuje się obiecująco. Myjemy rączki żelową substancją z Doha i zaczynamy biesiadę. Kraby, pieczony makaron, ryż w liściach bambusa i najlepsze czyli patyczki z różnymi rodzajami mięsa od wieprzowiny po kurczaka. Do tego sos orzechowy i w mini miseczce słodko-pikantny, za który dam się pokroić w najbliższym czasie. Na koniec deser i najsłodsze na świecie świeże ananasy, arbuzy, banany i słodkie miodowe ciasteczka. Uwielbiam..


Rozkoszujemy się obiadem i 5 minut później ruszamy w godzinny rejs, do którego przyśpiewuje nam grajek przyodziany w pomarańczową hawajską koszulę. Ładnie śpiewa, normalnie bym go zaangażowała na swoim weselu, gdybym takie miała jakoś niedługo - ale póki co nie planuję. Rzeka Loboc uznawana jest za jedną z najczystszych filipińskich rzek, a odnosi się wrażenie, że jest wręcz odwrotnie. Cumujemy w zaaranżowanej wiosce, gdzie robimy urocze zdjęcia i wrzucamy monety do skrzynek z napiwkami, coś a la wioska beduinów w Egipcie, którzy przebierają się specjalnie na przybycie turystów i wieczorem zwijają swoje zabawki i kozy do domu. Na koniec rejsu gromkie brawa od wszystkich wycieczkowiczów, bo pomarańczowy wodzirej był rewelacyjny. Wychodząc każdy nucił znaną melodię: "bye bye mrs american pie"...La lala..


Żeby lepiej zobaczyć czekoladowe wzgórza, trzeba było się trochę wysilić i wspiąć po schodach, które już w połowie drogi przeklinałam. Zadyszka, odpoczynek i wreszcie jestem. I wiem, że warto było bo widok zapiera dech. Ponad tysiąc wzgórz, które wyglądają jak kopce gigantycznych kretów, pokryte trawą, która w lecie przybiera kolor brązowy w efekcie przypominając czekoladę. Zdjęcia wyszły szałowe, szkoda tylko, że nie można się wdrapać na taki kopiec, poleżeć i zapomnieć o całym świecie. Po takich widokach z pewnością będę miała co wspominać. Droga w dół krętą ścieżką, tak więc ruch schodami jednokierunkowy - tylko w górę. Pokazuję parkingowemu kartkę z numerem rejestracyjnym naszego szofera i po 3 minutach zjawia się fura. Ależ tam u góry było pięknie, zjeżdżamy serpentyną około 15 min i jesteśmy w ogrodzie pełnym motyli. Mamy nawet swojego przewodnika, który dołączony jest do każdej grupy, która wykupi wstęp za około 2 zł. Motyle fruwały nad głowami a ja nie mogłam się doczekać małpek z oczami większymi od ich żołądka. Wszyscy byli już lekko zmęczeni, ale najlepsze dopiero przed nami. Podjeżdżamy pod małpiarnię co również oznajmiała tablica przed wejściem i ku mojemu zdziwieniu w klatce nie większej jak mała lodówka siedzi jedna mała wystraszona małpka. Zasłonięta jakimiś chabaziami, więc jak się pytam gdzie są pozostałe małpy? Punkt wycieczki do odstrzału, ale twardo przystajemy przy swoim, że bez fotki z małpiszonem nie wracamy. Parę kilometrów dalej wreszcie mamy okazję zobaczyć największe słodziaki na świecie. Od razu miałam ochotę zapakować jedną do kieszeni i zabrać do domu. Są tak śmieszne, że spędziliśmy tam prawie godzinę, przez co prawie spóźniliśmy się na łódkę powrotną.


Na zakończenie kierowca w ramach przeprosin za niewypał z jedną małpą, zabrał nas na wiszące mosty. Ledwo zipały jak się szło na drugą stronę, ale trochę adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a i trzeba było się trochę powydurniać i postraszyć pozostałych. Po drugiej stronie mostu cała gama pamiątek chyba nie muszę już mówić, że standardowo kupiłam magnesy na lodówkę. Sprzedawcy przesympatyczni, uprzejmi i z miłą chęcią robi się tam zakupy. W porównaniu do Egiptu, gdzie strach choćby spojrzeć na coś, bo zaraz podleci pięciu i będą jak końskie muchy, jak się przyczepią to już koniec. Wracamy tą samą drogą i wracamy do portu, gdzie przechodzimy kilka odpraw bezpieczeństwa i wreszcie wracamy. Przesiadamy się od razu na górny pokład, bo na dole klimatyzacja włączona jest na opcję "zamrażaj" nie da się wysiedzieć ani dwóch minut. Dotarliśmy do Cebu koło dziesiątej i nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie położę się w łóżku. Zmęczona, ale z mnóstwem wrażeń, które cały czas odtwarzam w głowie. Przed spaniem podjadłam pyszne suszone mango, którego na Filipinach pod dostatkiem i jako przekąska jest idealne. Jasna sprawa, że świeże mango to najlepsze co może być, ale gdy się nie ma fresh mango pod ręką, paczkowana opcja jest rewelacyjna. Rano pobudka, poczytałam książkę, bo to jedyny moment kiedy mam na to czas oraz ochotę, i wsiadamy do naszej kozy, wypoczęci przygotowani na lot powrotny do Doha.

Filipiny są cudowne, można się tam zrelaksować, zobaczyć przepiękne miejsca i czuć się jak milioner, bo wszystko jest niesamowicie tanie. Można jeść bez końca bo patyczki, mango, rybki i inne cudeńka mogę się założyć, że smakują każdemu, nawet tym o najbardziej wybrednych żołądkach. Chętnie wrócę do Cebu, pojadę zobaczyć fabrykę gitar, może zanurkuję i zdecydowanie wypocznę! Oo takk..Cebu już jest zabidowane na następny miesiąc. A póki co szykuję się na lipcowy Rzym, Berlin, Nepal, Bangladesz i parę innych.

piątek, 24 czerwca 2011

NAJLEPSI NA ŚWIECIE

FILIPPO


Doczekałam się wreszcie wspaniałego wypoczynku. Wróciłam z Filipin i jestem oczarowana. Było niesamowicie, chyba nie było miejsca, które by mi się tam nie podobało. Mili ludzie, interesujące krajobrazy, fikuśne zwierzątka i ceny tak niskie, że chciało by się tam zamieszkać na zawsze. Uwielbiam Cebu !!! Gdyż ponieważ, właśnie zmienili mi roster i w nocy lecę do Arabii Saudyjskiej, odsypiam i potem lecę do Nepalu, odsypiam i wracam, relacja z Filipin jak tylko znajdę wolną chwilę i siłę do uderzania w klawisze klawiatury. Było pięknie, dla bliższych znajomych zdjęcia już na FB.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

WSZYSTKO TYLKO NIE LAGOS

Lista narodowości, które są nieznośne, niewychowane i pozjadały wszystkie rozumy swoich ciemnoskórych kolegów rośnie. Przypadł mi lot do Lagosu, gdzie na początku było całkiem spokojnie a potem przemieniło się w istny cyrk, gdzie brakowało tylko pełnoetatowego klauna. O locie do Nigerii można zebrać wiele informacji, gdy tylko pojawi się w rosterze. Mówi się o nazywaniu nas per "bitch", że są wiecznie głodni i mogliby zjeść cały wózek, gdyby się go zostawiło bez opieki. I są też super upierdliwi, chcą wszystko na raz - pepsi, wodę, wino i sok pomarańczowy mimo że na stoliku nie ma absolutnie miejsca, żeby to postawić. Ale co tam, zapłaciłem wymagam - "myślą".

Wylot skoro świt, więc o wyspaniu się nie ma mowy. Odbierają mnie z więzienia osiem minut po piątej i rozpoczyna się briefing. Standardowe pytania, ile latasz, skąd jesteś, czy masz jakieś doświadczenie i do tego seria pytań z pierwszej pomocy i zasad bezpieczeństwa, gaśnic itd. 13 osób lekko przysypiało, ale grzecznie udzieliliśmy wszystkich wymaganych odpowiedzi. Wreszcie busik wiezie nas do samolotu, a ja mam ochotę zostać w busiku i pojeździć sobie po lotnisku. To się nazywa kochać swoją pracę. Bleee.. Samolot tyle co wylądował, sprzątacze grzebią się jak muchy w smole, powoli nie śpieszy im się ani troszkę. Przebijamy się przez worki ze śmieciami, kable od odkurzacza i inne akcesoria do sprzątania, wrzucamy nasze podręczne walizeczki, przygotowując wcześniej granatowy żakiet i buty na zmianę. Przez lotem masa przygotowań, trzeba rozrzucić słuchawki na siedzenie, paczuszki ze szczoteczką, pastą do zębów, skarpetkami, stoperami do uszu, opaską na oczy. Potem cukierni i mokre chusteczki wsypać do czterech jasnych wiklinowych koszyków i powkładać balsam i perfumowaną wodą do toalet. To tak w skrócie tylko, bo wierzcie mi do zrobienia jest o wiele więcej, aż ma się suchość w gardle. Potem sprawdzanie swoich sektorów pod kątem bezpieczeństwa, czy nikt nic nie ukrył pod poduszką, siedzeniem, w schowku, między gazetami. Sprawdzamy każde możliwe miejsce, przekazujemy rezultat do CS i zaczynamy boarding.

Powoli tarabanią się, blokują alejkę i robi się korek, mylą miejsca, krzyczą, że chcą wodę, a ja mam fruwać i się najlepiej podzielić na 300 kawałków, które będą spełniać każdą ich zachciankę. I już wtedy zaczęło się syczenie, przygotowana byłam na "hej Bitch" a tu jakby jakaś zmowa wszyscy syczą starając się zwrócić moją uwagę, że coś znowu chcą. Odwracam się wreszcie i mówię grzecznie, że nie jestem wężem i nazywam się Dominika i sykii i posssykiwania reagować nie będę. Przeprosili. Potem pół samolotu krzyczało Dominika, bo reszta załogi sprytnie ukrywała się w kuchni, pokazując się w kabinie gdy już nie było wyboru. Wszystkie cielebuny na pokładzie, a ja uczę się zwrotu "dzień dobry" w jakimś afrykańskim dialekcie. W moim sektorze szybko sobie wszystkich ustawiłam i nie dałam się zastraszyć. Rozpoczynamy częstowanie przygotowanymi na początku cukierkami. Wkładają swoje wielki czarne łapy i biorą tyle cukierków, że po 5 rzędzie nie mam już czym częstować. Przewracam w myślach oczami i idę dosypać cuksy, choć wcale nie ma na to czasu, bo zaraz startujemy. Jeden się awanturuje, że nie dostał - mówię: "spokojnie zaraz przyniosę" myślę sobie, niech cię cieszy przyniosę mu całą garść, ten obok nagle też chce, a tamten drze się, że za mało - moja cierpliwość wystawiona na wielką próbę, mówię: "zjesz te cukierki dostaniesz nowe" koniec tematu. I moje wybawienie czyli komunikat " cabin crew take your seat" Zaczynamy siedmiogodzinny cyrk. Przed pierwszym serwisem podajemy gorące ręczniki, a Ci syczą i syczą, że chcą wino, piwo, wodę i co tylko sobie przypomną. Nie da się tego tak po prostu zapamiętać, więc część się zapomina, część przynosi a część ignoruje ze względu na  ich syyyyki. Cs z Indii najbardziej leniwa ze wszystkich z którymi do tej pory latałam, ale niech się buja, może z nią więcej latać nie będę. Ruszam z wózkiem, do wyboru kurczak z ziemniakami i wołowina z ryżem, sałatki ciacho, serek itd. Na początku szło gładko, ale potem zaczęli syczeć za winem, obowiązkowo czerwonym i nie było sensu się pytać czy z Chile czy z Francji, bo nie wiedzieli nawet o co ja ich pytam skoro powiedzieli, że wino i wykrztusili, że czerwone. Piekło to mało powiedziane, jeden wielki syk, jak nie reaguję to ciągną za żakiet i cmokają, poddaję się. Najgorsze, że nie zamawiają hurtowo, tylko jeden po drugim i latasz tam i z powrotem jak poparzona

Na drugi serwis, zostało tylko kilka białych win, więc załoga która będzie wracała bo część roboty z głowy, bo nie ma co serwować. Przygasiliśmy światło i większość zasnęła, ale czujnie kontrolowała czy nikt z nas nie przechodzi przez kabinę, bo to najlepsza okazja, żeby coś zamówić. Nie mam cierpliwości. Cierpliwości też nie mają Chińczyki, którym muszę wypisywać karty przyjazdowe do Nigerii, bo ni w ząb wiedzą jak tego dokonać. Mówię, że mają się podpisać, odpowiadają mi po chińsku, ja powtarzam trzy razy, sprawdzam czy się podpisali i oddaję paszporty z włożoną do środka kartą. Po co Chińczyki jadą do Lagosu, o to proszę nie pytać, bo nie mam zielonego pojęcia. Chińczyki, zdecydowanie wyróżniają się spośród wszystkich pasażerów, bo po zgaszeniu światła tylko ich widać. Kabina śmierdzi, jakby lot trwał tydzień, a woda była na kartki, których nikt nie ma. Można się autentycznie udusić, ale przecież 5 -cio gwiazdkowa stefka potrafi wstrzymać oddech na długości całej kabiny, żeby przejść z miejsca A do miejsca B. Lądujemy, zabierają swoje zakupy z duty free kilka cięższych toreb i bajo, mam nadzieję nie do szybkiego zobaczenia. Mijają mnie przedziwne fryzury i stroje, wymuszony uśmiech od ucha do ucha i wyuczone "bye see you again".

Jedziemy do hotelu w eskorcie policji z wielkimi karabinami. Ruch prawostronny, więc pierwszy raz siedzę spokojnie podziwiając krajobraz za oknem. Domki na palach na jakby mokradłach, albo jakimś gigantycznym jeziorze, łódki, dużo samochodów, przy głównej drodze dzieci kąpią się na golasa w dosłownie kałuży. Widać postój żółtych lokalnych busów i niewielkie fabryki mebli, głównie sofy i kanapy, wystawione na lekko zabłoconej drodze. Znowu mój ulubiony widok kobiet z miskami na głowie, wypełnionymi po brzegi wodą albo owocami. Można zauważyć ludzi w afrykańskich tradycyjnych strojach, coś a'la piżama bardzo pstrokata w raczej geometryczne wzory. I kobiety i tak fikuśnych fryzurach, że zatrudniłabym takiego wizażystę na pełny etat bez zawahania. Hotel w porównaniu nawet do tych europejskich - czapki z głów. Piękny pokój, ładna łazienka, elegancja Francja. Mijamy załogę lokalnego przewoźnika w czerwonych opiętych strojach, obsługa hotelu częstuje nas ciasteczkami i powitalnym drinkiem, a po dwudziestu minutach dostajemy klucze do pokoju hasło do bezprzewodowego internetu. Jako, że nie można wychodzić z hotelu ze względów bezpieczeństwa, możemy bezpłatnie korzystać z bufetu i śniadanka następnego dnia. To mi się podoba i powoli zapominam o okropnym locie. Internet chodzi jakby chciał a nie mógł, z naciskiem na nie mógł, ale mam ze sobą książkę, więc się ostatecznie nie nudzę. Rano pyszne śniadanko, rewelacja w każdym calu, sok z pomarańczy, tosty, szyneczki, serki pleśniowe, owoce i cała masa innych pyszności, których po troszeczku kosztuję. Potem prysznic i szykowanie się na powrót do dohell.

Powrót tak samo nieprzyjemny jak i lot do Lagosu. Dodatkowo święte krowy Hindusi drą się na mnie za to, że podczas drugiego serwisu mam tylko jeden wybór, którym jest wołowina. A co mnie to obchodzi, że religia Ci nie pozwala zjeść krówki mućki, i czy to moja wina, że catering zaopatrzył nas właśnie w taki wybór na locie do Afryki zaznaczam, gdzie Hindusów w całym samolocie było 6 plus CS, która się nie liczy bo pinda dała pasażerom wszystkie nasze tzw.Crew Meal i mogliśmy tylko zjeść sałatkę. Nie wytłumaczysz takiemu, że nie masz nic innego i jakbyś miała to byś z przyjemnością mu dała. I chwała Bogu, czteroosobowa rodzinka zrezygnowała z zamówionego wegetariańskiego żarcia ( za które sobie zapłacili i zamówili jak cywilizowani ludzie - mimo że też z Indii) i mogłam dać to tym dwóm patafianom. Nie mają skrupułów, zjadą Cię jak psa, bo myślą, że są królami wsi i okolic. A ja mam was w nosie!!! I uprzejmie apeluję do rosterowców, aby nigdy więcej Lagosu mi nie dali, bo chyba się wtedy źle poczuję i zaraportuję chorobę. No na takie rzeczy to ja się nie piszę. Tym optymistycznym akcentem kończę i idę się pakować na nocny lot na Filipiny.

piątek, 17 czerwca 2011

NA ZIELONO

Zmienili mi SBY'ja i wysłali do Dżakarty po raz drugi. Hotel w sumie ok ale pamiętam, że wróciłam za pierwszym razem super pogryziona przez miejscowe komary zwane moskitami. Dlatego spakowałam długie spodnie, przewiewną turkusową koszulę z długim rękawem i poleciałam do Indonezji. PPPfffff..znowu ta duchota i buty skrzypią od wilgotnej podłogi, gdy idę długim korytarzem do pokoju o czterech dwójkach. Wysłałam uniform do pralni i poszłam pogadać z Irlandką, która lata od dwóch tygodni. Bardzo sympatyczna, szkoda tylko że różnica czasu była tak duża, że wszystko w hotelu było już zamknięte, gdy w Doha szykowałabym się dopiero do kolacji. W końcu poszłam spać, żeby rano popływać na basenie, który jest boski, wykonany w orientalnym stylu. Aż chce się pływać i pływać i pływać..

Po godzinnym wysiłku, leżaczek, relaks, poczytałam książkę, a że nie wzięłam ze sobą zegarka uznałam, że czas wracać do pokoju. Prysznic, podśpiewywanie i szykowanie do powrotu, wyjątkowo krótki ten layover muszę przyznać. Ściągam ręcznik z głowy patrzę w lustro i stoję wryta jakbym zobaczyła ducha. Patrzę i nie wierzę. Zmieniłam się w Shreka a moje blond włosy stały się zielone. Nie wiem czy się śmiać czy płakać ale definitywnie muszę coś z tym faktem zrobić, przynajmniej poinformować CSD, co się stało z moimi włosami. Dzwonię do operatora, który łączy mnie z przemiłą CSD z Filipin, która jeszcze się z taką sytuacją nie spotkała a lata już od ponad 10 lat. No i wracam do Doha pod pseudonimem Fiona, Shrek i Green Hair. Nalewam kawę, herbatę podaję tacki z kurczakiem i rybą, a w koczku zielona kulka, katastrofa. Po wylądowaniu udałam się do groomingu, żeby pokazać mój nowy kolor włosów i zapytać o radę co z tym zrobić. Pani niestety była w większym szoku jak ja i powiedziała, że mam zafarbować włosy i będzie dobrze. Dobrze to jest i owszem, ale tylko dlatego że nie posłuchałam tej rady i zabrałam się za domowe sposoby wywabienia chloru z moich włosów. Keczup, 14 tabletek polopiryny i po dwóch dniach jestem znowu blondynką, po zielonych włosach ani śladu.


Dziękuję wszystkim za wskazówki i rady przydały się w 100 % i mogę spokojnie jutro lecieć do Lagosu, gdzie ludzie mówią : "give me one chicken bitch" albo "Im still hungry bitch". Ale nie ze mną te numery. Nigeria nie należy do najbezpieczniejszych miejsc do których latamy, ale jakbyśmy latali tylko w piękne egzotyczne miejsca to byłoby za cudownie. Tak więc nakładam czapkę stefki i lecę jutro z samego rana do Afryki.

P.S Serdeczne pozdrowienia dla rodziców Kasi z Sosnowca! Cieszę się bardzo, że mam nowych czytelników i koleżankę w bloku obok. Do zobaczenia w Doha :)

czwartek, 16 czerwca 2011

HERZLICH WILLKOMMEN - NIEMCY

Po ostatnich standbajach, już prawie zapomniałam jak się stefkuje. 10 dni bez żadnego lotu - nie ma lotu nie ma katarskich rijali na koncie. Jak oni te grafiki układają to ja nie wiem. Przecież powinno być dla europejczyków w wersji mało robić a zarobić, a dla skośnych i tych z resztkami ryżu na czole odwrotnie. Dlaczego nas ciągle wysyłają na sektor azjatycki, a tamci pływają gondolą w Wenecji albo co gorsza nawet nie ruszają nosa z pokoju w Berlinie, Londynie, Barcelonie itd.itd.? Odpowiedź jest prosta, jak w "Kozie" tylko oni wytrzymują najdłużej, bo w Delhi nie zarobią przez cały rok tyle co tu w przeciągu miesiąca, to się trzymają kurczowo i choćby nie wiem jakie regulacje wprowadzili, będę je akceptować. A potem się panoszy taka CS i mnie straszy już od briefingu, że w każdej chwili może napisać na mnie raport. A puknijcie się w głowę ! Bycie stefką miało być przyjemnością, a tu ciągle jakiś stres. Kilka lotów wstecz, koleżanka z Korei cały czas mnie popychała. Zamiast powiedzieć "przepraszam", to się bezczelnie pchała i udawała, że nic się nie dzieje. No i jak na taką nie ssssssyknąć, powiedziałam żeby przestała mnie wreszcie popychać - co one mają w tych głowach? Pałeczki do ryżu?

Ponarzekałam, teraz o przyjemnościach. W rosterze pojawił się Frankfurt oraz mój bidowany Berlin. Nie pamiętam czy tam kiedyś byłam, chyba że jako dziecko z wypadającymi mleczakami. We Frankfurcie trafiłam na ładną słoneczną pogodę, metrem do centrum, spacerek i zakup magnesów na lodówkę, których kolekcję mam już całkiem sporą. Muszę przyznać, że widać jak miasto się rozwija, nowoczesne budynki, ciekawa architektura i wiele możliwości spędzenia wolnego czasu. Zjadłam najlepszą na świecie słodką bułkę prosto z pieca, z kruszonką jakiej nawet nie robi moja babcia. Niemcy zawsze kojarzyły mi się z białą kiełbasą i średnią kuchnią, ale cukiernie, piekarnie i małe kafejki powaliły mnie na kolana. Cena oczywiście 5 razy wyższa niż u nas za jagodziankę czy bułeczkę z budyniem, ale nie ma co porównywać - taka jest i już.
We Fra byłam krótko, pokój wielkości izolatki na koloni i szybko wracaliśmy do Kataru. Cały dzień w łóżku, żeby się porządnie wyspać i w nocy lot do Berlina, gdzie czekali na mnie kochani rodzice!


Co to były za emocje.Podjechaliśmy pod hotel i od razu wypatrzyłam tatę siedzącego w holu. Podniósł się na widok busa, był ubrany w białą koszulę i ukradkiem starał się zrobić zdjęcie telefonem komórkowym. Bo jak wszem i wobec wiadomo, nie jest to mile widziane robienie nam zdjęć, a już nie daj Boże przytulanki, buziaki powitalne itp. więc przed przyjazdem rodzice dostali dokładne wskazówki co można, a co będzie można jak wszyscy znikną z pola widzenia. Dostałam klucz od pokoju i kapitan z CS pozwolili mi już iść do rodziców. Noo..właściwie do jednego rodzica bo mama wsiąkła. Podekscytowana pytam gdzie mama, przecież jej najbardziej zależało żeby zobaczyć nas w komplecie jak wchodzimy i kręcimy się po hotelu. A tato mi na to: " no właśnie nie wiem, zostawiła mnie tu z tymi tobołami i gdzieś poszła się pomalować". I tak o to mama przegapiła nasze wejście. Poszłam jej poszukać, żeby chociaż trochę podtrzymać atmosferę zaskoczenia, wreszcie się spotkałyśmy i cieszyłam się jak nigdy. 4 miesiące to niby nie długo, ale nie mogłam uwierzyć, że mnie odwiedzili. W pokoju prezenty, maski z Tanzanii, breloczki, migdały i różne inne pamiątki w zamian zapakowałam dwie paczki hermetycznie zapakowanych pierogów ruskich, ogórki kiszone (pyszne) i masę innych produktów, które zostały przeze mnie zamówione.

Zjadłam truskawki ze śmietaną, ciasto, sałatkę z pomidorów, napiłam się soku z marchewki i myślałam, że pęknę. A śmiechu było co niemiara. Obowiązkowo rodzice chcieli sobie zrobić zdjęcie ze stefką, więc było tez pozowanie na korytarzu i ustawianie do zdjęć. Opowiadałam o pracy, pokazywałam dokumenty i zeszyty z których się przygotowuje do lotów. Zapoznałam z wieloma tajnikami mojej pracy, czyli jak to wygląda od środka i o czym przeciętny Zenek nie ma bladego pojęcia. Po południu pożegnałam rodziców i pojechałam odebrać z dworca moją drugą tego dnia niespodziankę. Pociąg był spóźniony 25 minut, ale pochodziłam po zniewalająco ładnym piętrowym dworcu, zjadłam znowu słodką bułeczkę z kruszonką i wreszcie się doczekałam na moje "ciacho". Pojechaliśmy na wieżę telewizyjną i prawie udało się zobaczyć słynna bramę, ale linia metra była w remoncie i nie zdążyliśmy. Pobyt w Berlinie najfajniejszy, że wszystkich. No i muszę się pochwalić też nową lustrzanką, którą przywiózł mi Alek. Pierwsze zdjęcie z Cebu na Filipinach już niebawem. 

sobota, 11 czerwca 2011

TAM GDZIE BIEGAJĄ KRABY - MALEDIWY


Życie jest piękne, a jeszcze piękniejsze gdy można poopalać białe ciało na Malediwach. Zdaję sobie sprawę, że nie jedna osoba chciałaby być teraz na moim miejscu, ale co się musiałam nabidować... Do raju na ziemi leci airbus 321. Same kobitki i niecałe 40 osób na pokładzie. Uwielbiam takie loty, nie trzeba się przemęczać a jeszcze odpoczynek w cenie wycieczki. Lądowania nie widziałam, bo siedziałam z dala od okienka, ale może to i lepiej, bo dziewczyny prawie dostały zawału i gotowe były wyciągać kamizelki ratunkowe. Ukłon w stronę pilota, który potrafi bezbłędnie wycyrklować lądowanie na pasie otoczonym wodą. Wszystkie zakochane pary wysiadły a my pojechaliśmy do hotelu. Basenik, kawałek piasku, którego nie można nazwać plażą i przesympatyczna recepcja oferująca nam wycieczki na wyspy, czyli to na co czekałam. Szkoda tylko, że przepłynięcie się na wyspę speed łodzią, które zajmuje nie więcej jak 15-30 min. kosztuje od 270 do około 450 dolców, do podziału na wszystkich zainteresowanych. Kirje Elejson, żeby tak ceny windować? Plus rzecz jasna wstęp na wyspę od 11 USD za nic specjalnego do 90 USD z all inclusive zwanym all excuse me.

Żeby pojechał, a właściwie popłynąć na wyspę trzeba znaleźć kilka a najlepiej kilkanaście osób chętnych, co by koszty były jak najniższe. Z naszej załogi udało się namówić 4 osoby, Koreanka, dwie Rumunki i ja. Ale cztery osoby to wciąż mało, żeby wyjazd się opłacał. Koleżanka powiedziała mi przed wyjazdem, że można podłączyć się pod Chińczyków, bo oni często śmigają na wyspy i jest ich wystarczająco dużo, żeby podzielić koszty. Dla jasności Chińczycy też są Crew, i mają o wiele dłuższy layover od naszego. Niesprawiedliwość nawet na Malediwach. Podłączyć się i owszem, ale skośni przylatują wieczorem, więc czasu jeszcze sporo żeby się zgadać, płyniemy więc do stolicy - Male. Łódka hotelowa tym razem gratis, wysadziła nas w porcie z zapaszkiem zdechłych ryb, pływających brzuchami do góry. Czarno od motorynek i skuterów, w około tylko łodzie rybackie i pasażerskie stateczki przewożące turystów. Knajpki, sklepy i restauracje. Jednoślady zaparkowane jeden obok drugiego niczym sardynki w puszce, ale ma to swój urok. Cykamy zdjęcia, jedno za drugim bo okolica bardzo interesująca. Dużo kolorów i to bardzo intensywnych. Pomarańczowe fasady budynków, niebieskie balkony, fioletowe okiennice. Pstrokato, ale bardzo mi się podoba.


Na Male jemy kolacje, przepyszną i za cenę, którą wyśmiałam jak przynieśli rachunek. Wspaniała zupa marchewkowa, nigdy nie jadłam czegoś tak cudownego w smaku, oraz bez dłuższego namysłu na drugie danie rybka. Zachwyt, szaleństwo smaków i aromatów. Cena za którą w Dohell nie kupię nawet zielonej sałaty. Wróciliśmy do naszego hotelu Hulhule czy jakoś tak, zgraliśmy zdjęcia i oczekiwaliśmy na Chińczyków. Wreszcie nadjechali - po długich negocjacjach płyniemy na wyspę z samego rana. Wyszło po 24 dolce na głowę plus wstęp na wyspę, niech się dzieje - byle tylko nie padało. O 9 rano zbiórka przy recepcji i siup na wyspę. Łódka szybka jak Laki Luk no i jesteśmy. Dzień dobry piękna turkusowo-zielona wodo, dzień dobry biały piaseczku i witam kraby, które biegają bokiem i tak mnie wystraszyły wyskakując spod piasku, że od razu nałożyłam klapki. Były też małe kraby, których się nie bałam i zasypywałam je w dziurach do których się chowały. Wyspa piękna, można odpoczywać i nigdy nie mieć dość. Piękne widoki, palmy kokosowe i opalanie na filtrze 30 UV. Super dziewczyny, jajcary jakich mało i stereotyp Rumunek został obalony. Fajnie mieć chociaż raz Crew bez zastrzeżeń, z takimi można latać nawet na indyjski turn around.

Dziewczyny się opalały a ja obeszłam całą wyspę w 15 minut. Nie zabrakło sesji zdjęciowych i pływania w ciepłej słonej wodzie. Na Malediwy biedni się nie wybierają, ale dużo biednych tam mieszka. Skąd tak wysokie ceny? Przecież te wszystkie kurorty niedługo będą tylko rajem dla nurków. Chociaż z drugiej strony może to i lepiej, że nie każdy może tam spędzić urlop - mało ruskich, mało problemów a wszystko pod niemieckich turytów z dużą ilością euro banknotów w portfelu. Byłam widziałam, teraz biduję Seszele. Niech się dzieje.

sobota, 4 czerwca 2011

KROPKI NA CZOLE - INDIE

Ha..a żeby nie było tak pięknie, na początek trochę o flajtach czyli podwójny sektor Doha - Abu Dhabi - Abu Dhabi- Doha - Doha - Kochin w Indiach (layover) i następnego dnia powrót do piekła. Od początku wiedziałam, że tzw. double sector nic dobrego nie wróży, i faktycznie nie wyczarował nic z czego można się cieszyć. Jedyne co dobre, to CS bardzo sympatyczny, potrafiący sprawić że lot jest prosty, łatwy i przyjemny - przynajmniej w tych sferach, na które ma wpływ. Nie nastawiał temperatury jak w chłodni z mięsem, więc nikt nie prosił o kocyk, jak nie prosił o kocyk, kocyka nie trzeba było zbierać pod koniec lotu, upychać do torby i zamykać żółtymi, plastikowymi spinaczami. Dostaliśmy też trochę trawy z pierwszej klasy, czyli sałatka z sałaty i innej zieleniny, na którą w Doha aktualnie mnie jeszcze nie stać. Główka sałaty przypominam około 40 złotych. Moja babcia zbiła by fortunę jakby sprzedawała po takiej cenie warzywa z ogródka przy domu.

Crew całkiem, całkiem, można było się pośmiać, pogadać i ogarnąć arabską upierdliwą ludność. Zaczynamy boarding, okna zasłonięte bo na zewnątrz już piekło od samego rana, nie da się wytrzymać. No i wchodzą Araby, białe sukmany, arafatki i ninja żony posłusznie drepczą parę centymetrów za ukochanym. Niektóre podróżują same, ale zza czarnej abbaji nie wiadomo czy to baba czy facet w przebraniu. Siadają wreszcie, wrzucając zakupy z duty free do schowka nad fotelami i się zaczyna festyn związany z przydzieleniem miejsc. Dwie czarne mumie drą się na cały samolot, że obok mężczyzny siedzieć nie będą. Skąd ja to znam, biedny młodzieniec potulnie czeka, aż wszyscy się wreszcie usadowią, żeby mógł się przesiąść, bądź zamienić z inną osobą tylko żeby była kobietą. Bo przecież facet je zje. Głupie jak Frytka w programie Cejrowskiego, gdzie Wojtuś nie zostawił na niej suchej nitki. Na marginesie gorąco polecam. Ten chce gazetę, ten chce wodę, temu w samolocie śmierdzi, jeden żąda wyłączenia melodyjki bo będzie się modlił, a jeszcze inny zapomniał siatki z duty free z autobusu. I tak cyrk trwa przez jakieś 45 minut. Wreszcie lecimy, szybki serwis i już lądowanie. Potem do budynku i zmiana samolotu na większy airbus 321 do Indii. Dochodzi do nas jeszcze jedna osoba i w pełnym komplecie ruszamy do Kochin.

Pełno komarów i oczywiście pada deszcz. A miało być tak pięknie. Hotel taki sobie, strasznie drogi jak na indyjskie warunki, więc zmuszam się na zakup magnesu na lodówkę za ponad 40 złotych i kolację, żeby wydać rupie, których w hotelu w drugą stronę wymienić się nie da. A po co mi rupie? W ciągu dnia pojechaliśmy do centrum handlowego coś zjeść. Jako że jestem w Indiach, czas na coś typowo lokalnego. Wybór padł na Briyani coś tam coś tam i deser. Indus z jakąś mazią na czole powiedział, że danie w ogóle nie jest ostre - wręcz słodkie. Myślę sobie, niech będzie skoro decyduję się spróbować czegoś nowego nie mam wyjścia. Dostajemy krążki wielkości talerzyka pod filiżankę i czekamy, aż zacznie mrugać kolorowym światłem, co oznacza że nasze zamówienie czeka na odbiór. Takie cuda widziałam tylko w Dubaju, a tu proszę niespodzianka. Jemy rączkami i ewentualnie łyżką, żeby nie popełnić jakiegoś "fo-pa". Muzyka buczy jakbym była w Manieczkach pod Poznaniem, ale wszystkim się to najwyraźniej podoba. Dyskoteka pana dżeka w całym centrum handlowym, daje w kość i zastanawiam się czy nie ogłuchnę. Jako jedyna blondynka i jasnoskóra osoba w tym miejscu robię jak zwykle furorę. Dzieci z pomalowanymi czarnym eyelinerem oczami śmieję się do mnie dzwoniąc przy tym bransoletkami ,w które są przyozdobione od stóp po głowę. Ładne te dzieciaczki, a te starsze noszą za małe buty - takie o to moje obserwacje.


Jem z metalowej miseczki i czerwona jestem już po sekundzie. Na gnomy ogrodowe jak to paliiiii...Jak to jest nie ostre, to mogę sobie wyobrażać, że mają wyżarte przez te pikantności wszystkie kubki smakowe i już nie czują różnicy między słodkim a wypalającym gardło. Wypijam całą butelkę wody, a łzy zbierają się w kącikach oczu. Ale co tam, przecież jestem twarda jak stonka na polu w Wierzchowiskach, nie dam się - wcinam prawie wszystko. Chodzimy po sklepach, w poszukiwaniu "sari" czyli tradycyjnego stroju Hindusek. Nie, nie jeszcze się w głowę tak mocno nie uderzyłam, żeby kupować "sari", ale Egipcjanka z naszej załogi najwyraźniej tak. Sklepów z kolorowymi ciuszkami nie brakuje, ale nie mają ani jednego sklepu gdzie można kupić strój kąpielowy. Więc na Malediwach będę chodziła chyba topless. Szał zakupów, a ja sobie patrze na ludzi. Akurat trafiliśmy na weekend więc w sklepie dzikie tłumy, dzika muzyka i gorąco. Ale już wolę gorąco niż zimno jak w Doha, robią tam mini chłodnię, żeby mumie się nie rozpuściły w tych czarnych sukmanach. Suma sumarum "sari" nie kupione, bo czegoś tam brakowało. Mamy za to mydła, herbaty odchudzające i inne gadżety, ja za to kupiłam dwa ciastka z czekoladą - słodkie do przesady. Nie mają umiaru - albo za słodkie albo za ostre.


Przestało padać, mała taksówką z powrotem do hotelu. Okolica bardzo biedna. Wszyscy chudzi jak patyki, a to sobie siedzą przy drodze na kucaka, a to przechodzą przez środek ruchliwej drogi jakby wszyscy w około mieli na nich uważać. I Panowie noszą też tradycyjny strój. Coś jakby pareo zawiązane na biodrach i podwinięte za kolano, co w rezultacie przypomina wyjście spod prysznica odzianym w dużą szmatę wielkości obrusu. Interesujące zjawisko, mówili mi jak to się nazywa, ale oczywiście zapomniałam. Proszę mi wybaczyć..a może ktoś wie i podpowie? Indie to chyba jednak nie dla mnie, nie czuję tego klimatu. Ale podziwiam tych wszystkich, którzy byli tam dłużej niż jeden dzień i zakochali się w tym kraju. Ja na Hindusa dostaję alergii, szczególnie w samolocie a w tym miesiącu jeszcze kilka lotów w tamte rejony. Kolejny wpis będzie o krabach biegających po piasku na Malediwach. Podróże fundowane przez kozie linie - przydałby się znacznik "lubię to". Bajo.