Ha..a żeby nie było tak pięknie, na początek trochę o flajtach czyli podwójny sektor Doha - Abu Dhabi - Abu Dhabi- Doha - Doha - Kochin w Indiach (layover) i następnego dnia powrót do piekła. Od początku wiedziałam, że tzw. double sector nic dobrego nie wróży, i faktycznie nie wyczarował nic z czego można się cieszyć. Jedyne co dobre, to CS bardzo sympatyczny, potrafiący sprawić że lot jest prosty, łatwy i przyjemny - przynajmniej w tych sferach, na które ma wpływ. Nie nastawiał temperatury jak w chłodni z mięsem, więc nikt nie prosił o kocyk, jak nie prosił o kocyk, kocyka nie trzeba było zbierać pod koniec lotu, upychać do torby i zamykać żółtymi, plastikowymi spinaczami. Dostaliśmy też trochę trawy z pierwszej klasy, czyli sałatka z sałaty i innej zieleniny, na którą w Doha aktualnie mnie jeszcze nie stać. Główka sałaty przypominam około 40 złotych. Moja babcia zbiła by fortunę jakby sprzedawała po takiej cenie warzywa z ogródka przy domu.
Crew całkiem, całkiem, można było się pośmiać, pogadać i ogarnąć arabską upierdliwą ludność. Zaczynamy boarding, okna zasłonięte bo na zewnątrz już piekło od samego rana, nie da się wytrzymać. No i wchodzą Araby, białe sukmany, arafatki i ninja żony posłusznie drepczą parę centymetrów za ukochanym. Niektóre podróżują same, ale zza czarnej abbaji nie wiadomo czy to baba czy facet w przebraniu. Siadają wreszcie, wrzucając zakupy z duty free do schowka nad fotelami i się zaczyna festyn związany z przydzieleniem miejsc. Dwie czarne mumie drą się na cały samolot, że obok mężczyzny siedzieć nie będą. Skąd ja to znam, biedny młodzieniec potulnie czeka, aż wszyscy się wreszcie usadowią, żeby mógł się przesiąść, bądź zamienić z inną osobą tylko żeby była kobietą. Bo przecież facet je zje. Głupie jak Frytka w programie Cejrowskiego, gdzie Wojtuś nie zostawił na niej suchej nitki. Na marginesie gorąco polecam. Ten chce gazetę, ten chce wodę, temu w samolocie śmierdzi, jeden żąda wyłączenia melodyjki bo będzie się modlił, a jeszcze inny zapomniał siatki z duty free z autobusu. I tak cyrk trwa przez jakieś 45 minut. Wreszcie lecimy, szybki serwis i już lądowanie. Potem do budynku i zmiana samolotu na większy airbus 321 do Indii. Dochodzi do nas jeszcze jedna osoba i w pełnym komplecie ruszamy do Kochin.
Pełno komarów i oczywiście pada deszcz. A miało być tak pięknie. Hotel taki sobie, strasznie drogi jak na indyjskie warunki, więc zmuszam się na zakup magnesu na lodówkę za ponad 40 złotych i kolację, żeby wydać rupie, których w hotelu w drugą stronę wymienić się nie da. A po co mi rupie? W ciągu dnia pojechaliśmy do centrum handlowego coś zjeść. Jako że jestem w Indiach, czas na coś typowo lokalnego. Wybór padł na Briyani coś tam coś tam i deser. Indus z jakąś mazią na czole powiedział, że danie w ogóle nie jest ostre - wręcz słodkie. Myślę sobie, niech będzie skoro decyduję się spróbować czegoś nowego nie mam wyjścia. Dostajemy krążki wielkości talerzyka pod filiżankę i czekamy, aż zacznie mrugać kolorowym światłem, co oznacza że nasze zamówienie czeka na odbiór. Takie cuda widziałam tylko w Dubaju, a tu proszę niespodzianka. Jemy rączkami i ewentualnie łyżką, żeby nie popełnić jakiegoś "fo-pa". Muzyka buczy jakbym była w Manieczkach pod Poznaniem, ale wszystkim się to najwyraźniej podoba. Dyskoteka pana dżeka w całym centrum handlowym, daje w kość i zastanawiam się czy nie ogłuchnę. Jako jedyna blondynka i jasnoskóra osoba w tym miejscu robię jak zwykle furorę. Dzieci z pomalowanymi czarnym eyelinerem oczami śmieję się do mnie dzwoniąc przy tym bransoletkami ,w które są przyozdobione od stóp po głowę. Ładne te dzieciaczki, a te starsze noszą za małe buty - takie o to moje obserwacje.
Jem z metalowej miseczki i czerwona jestem już po sekundzie. Na gnomy ogrodowe jak to paliiiii...Jak to jest nie ostre, to mogę sobie wyobrażać, że mają wyżarte przez te pikantności wszystkie kubki smakowe i już nie czują różnicy między słodkim a wypalającym gardło. Wypijam całą butelkę wody, a łzy zbierają się w kącikach oczu. Ale co tam, przecież jestem twarda jak stonka na polu w Wierzchowiskach, nie dam się - wcinam prawie wszystko. Chodzimy po sklepach, w poszukiwaniu "sari" czyli tradycyjnego stroju Hindusek. Nie, nie jeszcze się w głowę tak mocno nie uderzyłam, żeby kupować "sari", ale Egipcjanka z naszej załogi najwyraźniej tak. Sklepów z kolorowymi ciuszkami nie brakuje, ale nie mają ani jednego sklepu gdzie można kupić strój kąpielowy. Więc na Malediwach będę chodziła chyba topless. Szał zakupów, a ja sobie patrze na ludzi. Akurat trafiliśmy na weekend więc w sklepie dzikie tłumy, dzika muzyka i gorąco. Ale już wolę gorąco niż zimno jak w Doha, robią tam mini chłodnię, żeby mumie się nie rozpuściły w tych czarnych sukmanach. Suma sumarum "sari" nie kupione, bo czegoś tam brakowało. Mamy za to mydła, herbaty odchudzające i inne gadżety, ja za to kupiłam dwa ciastka z czekoladą - słodkie do przesady. Nie mają umiaru - albo za słodkie albo za ostre.
Przestało padać, mała taksówką z powrotem do hotelu. Okolica bardzo biedna. Wszyscy chudzi jak patyki, a to sobie siedzą przy drodze na kucaka, a to przechodzą przez środek ruchliwej drogi jakby wszyscy w około mieli na nich uważać. I Panowie noszą też tradycyjny strój. Coś jakby pareo zawiązane na biodrach i podwinięte za kolano, co w rezultacie przypomina wyjście spod prysznica odzianym w dużą szmatę wielkości obrusu. Interesujące zjawisko, mówili mi jak to się nazywa, ale oczywiście zapomniałam. Proszę mi wybaczyć..a może ktoś wie i podpowie? Indie to chyba jednak nie dla mnie, nie czuję tego klimatu. Ale podziwiam tych wszystkich, którzy byli tam dłużej niż jeden dzień i zakochali się w tym kraju. Ja na Hindusa dostaję alergii, szczególnie w samolocie a w tym miesiącu jeszcze kilka lotów w tamte rejony. Kolejny wpis będzie o krabach biegających po piasku na Malediwach. Podróże fundowane przez kozie linie - przydałby się znacznik "lubię to". Bajo.
Crew całkiem, całkiem, można było się pośmiać, pogadać i ogarnąć arabską upierdliwą ludność. Zaczynamy boarding, okna zasłonięte bo na zewnątrz już piekło od samego rana, nie da się wytrzymać. No i wchodzą Araby, białe sukmany, arafatki i ninja żony posłusznie drepczą parę centymetrów za ukochanym. Niektóre podróżują same, ale zza czarnej abbaji nie wiadomo czy to baba czy facet w przebraniu. Siadają wreszcie, wrzucając zakupy z duty free do schowka nad fotelami i się zaczyna festyn związany z przydzieleniem miejsc. Dwie czarne mumie drą się na cały samolot, że obok mężczyzny siedzieć nie będą. Skąd ja to znam, biedny młodzieniec potulnie czeka, aż wszyscy się wreszcie usadowią, żeby mógł się przesiąść, bądź zamienić z inną osobą tylko żeby była kobietą. Bo przecież facet je zje. Głupie jak Frytka w programie Cejrowskiego, gdzie Wojtuś nie zostawił na niej suchej nitki. Na marginesie gorąco polecam. Ten chce gazetę, ten chce wodę, temu w samolocie śmierdzi, jeden żąda wyłączenia melodyjki bo będzie się modlił, a jeszcze inny zapomniał siatki z duty free z autobusu. I tak cyrk trwa przez jakieś 45 minut. Wreszcie lecimy, szybki serwis i już lądowanie. Potem do budynku i zmiana samolotu na większy airbus 321 do Indii. Dochodzi do nas jeszcze jedna osoba i w pełnym komplecie ruszamy do Kochin.
Pełno komarów i oczywiście pada deszcz. A miało być tak pięknie. Hotel taki sobie, strasznie drogi jak na indyjskie warunki, więc zmuszam się na zakup magnesu na lodówkę za ponad 40 złotych i kolację, żeby wydać rupie, których w hotelu w drugą stronę wymienić się nie da. A po co mi rupie? W ciągu dnia pojechaliśmy do centrum handlowego coś zjeść. Jako że jestem w Indiach, czas na coś typowo lokalnego. Wybór padł na Briyani coś tam coś tam i deser. Indus z jakąś mazią na czole powiedział, że danie w ogóle nie jest ostre - wręcz słodkie. Myślę sobie, niech będzie skoro decyduję się spróbować czegoś nowego nie mam wyjścia. Dostajemy krążki wielkości talerzyka pod filiżankę i czekamy, aż zacznie mrugać kolorowym światłem, co oznacza że nasze zamówienie czeka na odbiór. Takie cuda widziałam tylko w Dubaju, a tu proszę niespodzianka. Jemy rączkami i ewentualnie łyżką, żeby nie popełnić jakiegoś "fo-pa". Muzyka buczy jakbym była w Manieczkach pod Poznaniem, ale wszystkim się to najwyraźniej podoba. Dyskoteka pana dżeka w całym centrum handlowym, daje w kość i zastanawiam się czy nie ogłuchnę. Jako jedyna blondynka i jasnoskóra osoba w tym miejscu robię jak zwykle furorę. Dzieci z pomalowanymi czarnym eyelinerem oczami śmieję się do mnie dzwoniąc przy tym bransoletkami ,w które są przyozdobione od stóp po głowę. Ładne te dzieciaczki, a te starsze noszą za małe buty - takie o to moje obserwacje.
Jem z metalowej miseczki i czerwona jestem już po sekundzie. Na gnomy ogrodowe jak to paliiiii...Jak to jest nie ostre, to mogę sobie wyobrażać, że mają wyżarte przez te pikantności wszystkie kubki smakowe i już nie czują różnicy między słodkim a wypalającym gardło. Wypijam całą butelkę wody, a łzy zbierają się w kącikach oczu. Ale co tam, przecież jestem twarda jak stonka na polu w Wierzchowiskach, nie dam się - wcinam prawie wszystko. Chodzimy po sklepach, w poszukiwaniu "sari" czyli tradycyjnego stroju Hindusek. Nie, nie jeszcze się w głowę tak mocno nie uderzyłam, żeby kupować "sari", ale Egipcjanka z naszej załogi najwyraźniej tak. Sklepów z kolorowymi ciuszkami nie brakuje, ale nie mają ani jednego sklepu gdzie można kupić strój kąpielowy. Więc na Malediwach będę chodziła chyba topless. Szał zakupów, a ja sobie patrze na ludzi. Akurat trafiliśmy na weekend więc w sklepie dzikie tłumy, dzika muzyka i gorąco. Ale już wolę gorąco niż zimno jak w Doha, robią tam mini chłodnię, żeby mumie się nie rozpuściły w tych czarnych sukmanach. Suma sumarum "sari" nie kupione, bo czegoś tam brakowało. Mamy za to mydła, herbaty odchudzające i inne gadżety, ja za to kupiłam dwa ciastka z czekoladą - słodkie do przesady. Nie mają umiaru - albo za słodkie albo za ostre.
Przestało padać, mała taksówką z powrotem do hotelu. Okolica bardzo biedna. Wszyscy chudzi jak patyki, a to sobie siedzą przy drodze na kucaka, a to przechodzą przez środek ruchliwej drogi jakby wszyscy w około mieli na nich uważać. I Panowie noszą też tradycyjny strój. Coś jakby pareo zawiązane na biodrach i podwinięte za kolano, co w rezultacie przypomina wyjście spod prysznica odzianym w dużą szmatę wielkości obrusu. Interesujące zjawisko, mówili mi jak to się nazywa, ale oczywiście zapomniałam. Proszę mi wybaczyć..a może ktoś wie i podpowie? Indie to chyba jednak nie dla mnie, nie czuję tego klimatu. Ale podziwiam tych wszystkich, którzy byli tam dłużej niż jeden dzień i zakochali się w tym kraju. Ja na Hindusa dostaję alergii, szczególnie w samolocie a w tym miesiącu jeszcze kilka lotów w tamte rejony. Kolejny wpis będzie o krabach biegających po piasku na Malediwach. Podróże fundowane przez kozie linie - przydałby się znacznik "lubię to". Bajo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz