czwartek, 16 czerwca 2011

HERZLICH WILLKOMMEN - NIEMCY

Po ostatnich standbajach, już prawie zapomniałam jak się stefkuje. 10 dni bez żadnego lotu - nie ma lotu nie ma katarskich rijali na koncie. Jak oni te grafiki układają to ja nie wiem. Przecież powinno być dla europejczyków w wersji mało robić a zarobić, a dla skośnych i tych z resztkami ryżu na czole odwrotnie. Dlaczego nas ciągle wysyłają na sektor azjatycki, a tamci pływają gondolą w Wenecji albo co gorsza nawet nie ruszają nosa z pokoju w Berlinie, Londynie, Barcelonie itd.itd.? Odpowiedź jest prosta, jak w "Kozie" tylko oni wytrzymują najdłużej, bo w Delhi nie zarobią przez cały rok tyle co tu w przeciągu miesiąca, to się trzymają kurczowo i choćby nie wiem jakie regulacje wprowadzili, będę je akceptować. A potem się panoszy taka CS i mnie straszy już od briefingu, że w każdej chwili może napisać na mnie raport. A puknijcie się w głowę ! Bycie stefką miało być przyjemnością, a tu ciągle jakiś stres. Kilka lotów wstecz, koleżanka z Korei cały czas mnie popychała. Zamiast powiedzieć "przepraszam", to się bezczelnie pchała i udawała, że nic się nie dzieje. No i jak na taką nie ssssssyknąć, powiedziałam żeby przestała mnie wreszcie popychać - co one mają w tych głowach? Pałeczki do ryżu?

Ponarzekałam, teraz o przyjemnościach. W rosterze pojawił się Frankfurt oraz mój bidowany Berlin. Nie pamiętam czy tam kiedyś byłam, chyba że jako dziecko z wypadającymi mleczakami. We Frankfurcie trafiłam na ładną słoneczną pogodę, metrem do centrum, spacerek i zakup magnesów na lodówkę, których kolekcję mam już całkiem sporą. Muszę przyznać, że widać jak miasto się rozwija, nowoczesne budynki, ciekawa architektura i wiele możliwości spędzenia wolnego czasu. Zjadłam najlepszą na świecie słodką bułkę prosto z pieca, z kruszonką jakiej nawet nie robi moja babcia. Niemcy zawsze kojarzyły mi się z białą kiełbasą i średnią kuchnią, ale cukiernie, piekarnie i małe kafejki powaliły mnie na kolana. Cena oczywiście 5 razy wyższa niż u nas za jagodziankę czy bułeczkę z budyniem, ale nie ma co porównywać - taka jest i już.
We Fra byłam krótko, pokój wielkości izolatki na koloni i szybko wracaliśmy do Kataru. Cały dzień w łóżku, żeby się porządnie wyspać i w nocy lot do Berlina, gdzie czekali na mnie kochani rodzice!


Co to były za emocje.Podjechaliśmy pod hotel i od razu wypatrzyłam tatę siedzącego w holu. Podniósł się na widok busa, był ubrany w białą koszulę i ukradkiem starał się zrobić zdjęcie telefonem komórkowym. Bo jak wszem i wobec wiadomo, nie jest to mile widziane robienie nam zdjęć, a już nie daj Boże przytulanki, buziaki powitalne itp. więc przed przyjazdem rodzice dostali dokładne wskazówki co można, a co będzie można jak wszyscy znikną z pola widzenia. Dostałam klucz od pokoju i kapitan z CS pozwolili mi już iść do rodziców. Noo..właściwie do jednego rodzica bo mama wsiąkła. Podekscytowana pytam gdzie mama, przecież jej najbardziej zależało żeby zobaczyć nas w komplecie jak wchodzimy i kręcimy się po hotelu. A tato mi na to: " no właśnie nie wiem, zostawiła mnie tu z tymi tobołami i gdzieś poszła się pomalować". I tak o to mama przegapiła nasze wejście. Poszłam jej poszukać, żeby chociaż trochę podtrzymać atmosferę zaskoczenia, wreszcie się spotkałyśmy i cieszyłam się jak nigdy. 4 miesiące to niby nie długo, ale nie mogłam uwierzyć, że mnie odwiedzili. W pokoju prezenty, maski z Tanzanii, breloczki, migdały i różne inne pamiątki w zamian zapakowałam dwie paczki hermetycznie zapakowanych pierogów ruskich, ogórki kiszone (pyszne) i masę innych produktów, które zostały przeze mnie zamówione.

Zjadłam truskawki ze śmietaną, ciasto, sałatkę z pomidorów, napiłam się soku z marchewki i myślałam, że pęknę. A śmiechu było co niemiara. Obowiązkowo rodzice chcieli sobie zrobić zdjęcie ze stefką, więc było tez pozowanie na korytarzu i ustawianie do zdjęć. Opowiadałam o pracy, pokazywałam dokumenty i zeszyty z których się przygotowuje do lotów. Zapoznałam z wieloma tajnikami mojej pracy, czyli jak to wygląda od środka i o czym przeciętny Zenek nie ma bladego pojęcia. Po południu pożegnałam rodziców i pojechałam odebrać z dworca moją drugą tego dnia niespodziankę. Pociąg był spóźniony 25 minut, ale pochodziłam po zniewalająco ładnym piętrowym dworcu, zjadłam znowu słodką bułeczkę z kruszonką i wreszcie się doczekałam na moje "ciacho". Pojechaliśmy na wieżę telewizyjną i prawie udało się zobaczyć słynna bramę, ale linia metra była w remoncie i nie zdążyliśmy. Pobyt w Berlinie najfajniejszy, że wszystkich. No i muszę się pochwalić też nową lustrzanką, którą przywiózł mi Alek. Pierwsze zdjęcie z Cebu na Filipinach już niebawem. 

1 komentarz:

  1. no, cicho-ciemna...! Napisz kiedy znowu będziesz w pobliżu, to może jak nas zechcesz zobaczyć to się i my z Miłoszem wybierzemy. Buziaki

    OdpowiedzUsuń