środa, 29 czerwca 2011

PATYKI i MANGO - FILIPINY


Zakochałam się w Filipinach niemalże na zabój. Po prawie dziesięciogodzinnym locie konając ze zmęczenia, poszliśmy w kilka osób na kolację i lokalne piwo do knajpki, poleconej nam przez Filipinkę z naszej załogi. Pogoda idealna na stolik na zewnątrz. Kelner o ciemnych włosach i krótkich nóżkach, przynosi nam menu i zachęca do skorzystania z kilku promocji. Pierwsza zniżka dotyczy piwa, które w przeliczeniu na złotówki kosztuje niecałe złoty pięćdziesiąt i jak za taką cenę jest naprawdę wyśmienite. No to sto lat ! Zamawiamy cały stos jedzenia. Od ryby, po wieprzowinę, paluszki z kurczaka, sałatki, ryż i makarony, do tego wyśmienite sosy, które mam nadzieję znajdę w jakimś orientalnym sklepie w Polsce. Jemy, jemy, jemy...pyszne to za mało powiedziane, w słowniku powinno być więcej słów na określenie tego co działo się z moimi doznaniami smakowymi, aż ślinka cieknie jak sobie pomyślę o tych znakomitościach.


Z samego rana, czyli gdy w Doha dochodziła druga w nocy, zbieramy się przy recepcji i ruszamy na wycieczkę na wyspę Bohol. Taksówką do portu, przechodzimy odprawy i kontrole prawie jak na lotnisku i ruszamy w dwugodzinny rejs na Bohol, słynący z żyjących tam Tarsjuszy - najmniejszych małpek na świecie. Spałam jak zabita całą drogę, w mojej ulubionej pozycji, czyli z otwartą buzią i zdrętwiałą ręką, a szyja do tej pory mnie boli, tak się ułożyłam do spania. Wyciągam lustrzankę i zaczyna się pstrykanie wszystkiego co się rusza. Znajduje nas Pani wycieczkowa. Kupujemy pakiet zwiedzani z prywatnym szoferem i ruszamy na podbój filipińskiej wysepki. Samochód spokojnie zmieściłby 10-12 osób a my jak królowie wsi i okolic rozkładamy się, żeby każdemu było wygodnie. Ja z przodu obok kierowcy, co by mieć lepszy widok i robić  zdjęcia polom ryżowym. Naszą wyprawę rozpoczynamy od sklepu spożywczego, w moim przypadku od bankomatu. Stoję w kolejce do ściany płaczu i podbiegają do mnie usmolone dzieci, wyciągając jeszcze bardziej usmoloną rączkę po banknoty o różnych nominałach. Niestety, pierwszy bankomat nie chce współpracować z moją kartą Alior, więc za rogiem napotykam na dwa inne. Po 10 minutach stania w kolejce i wciskania wszystkich istniejących przycisków, dalej nie mam pieniędzy. Bankomat wypluł potwierdzenie, że operacja została anulowana i dziękuję. Rozglądam się, ale następny bankomat daleko, za wyjątkiem jednego, który samym wyglądem odstrasza, aż się nie chce wierzyć, że ktokolwiek tam był w stanie coś wypłacić. Ryzyk fizyk. Zjadł kartę, wpisałam pin, czekam... Po sekundzie wychodzi 500 peso, a potrzebuję 1500. Powtarzam formułę 3 razy i wreszcie jestem bogata.


 Francuz, Węgier, Brazylijczyk i Sri lanka czekają w busie z moim spritem i wreszcie możemy jechać. Na ulicy tuk-tuki, motory i skutery, każdy pędzi na złamanie karku, umiejętnie mijając wszystkie samochody. Pierwszy przystanek przy starym Kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, ale długa nazwa - nigdy nie byłam w tak kolorowym kościele. Podziwiam ogromne okienne witraże, malowidła i przez te wszystkie zdobienia, wcale nie czuć, że jest się w kościele. Przyjechaliśmy akurat w momencie przerwy, więc do muzeum nie udało się już zaglądnąć, więc ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku "czekoladowych wzgórz". Droga wiedzie przez małe wioski, gdzie można trochę podglądnąć życie mieszkańców. Małe kolorowe chatki, pranie równo rozwieszone na długich sznurkach i prawie przy każdym domu znajduje się mały sklepik albo kawiarenka z czymś na ząb. Żałuję, że się nie zatrzymaliśmy w żadnych z tych miejsc, ale i tak mieliśmy okazję spróbować tamtejszych specjałów. Nie brakuje bogatej roślinności, palmy i bananowce wyglądają oszałamiająco i moje ulubione, czyli pola ryżowe ciągnące się niemalże przez całą drogę. Kolejnym punktem programu jest rejs statkiem, przypominającym trochę barkę i obiadek w formie szwedzkiego bufetu. Kupujemy bilety i przesympatyczna obsługa zaprasza nas na statek - "żółw", który faktycznie wygląda jak sałatozjadacz. Francuz posiał bilety a mi kiszki marsza grają. Po przeglądnięciu wszystkich kieszeni i futerału od aparatu, zasiadamy przy elegancko nakrytym stole i z niecierpliwością oczekujemy co dalej. Zastanawiamy się czy żółw się ruszy, czy cena biletu zawiera tylko obiad, który prezentuje się obiecująco. Myjemy rączki żelową substancją z Doha i zaczynamy biesiadę. Kraby, pieczony makaron, ryż w liściach bambusa i najlepsze czyli patyczki z różnymi rodzajami mięsa od wieprzowiny po kurczaka. Do tego sos orzechowy i w mini miseczce słodko-pikantny, za który dam się pokroić w najbliższym czasie. Na koniec deser i najsłodsze na świecie świeże ananasy, arbuzy, banany i słodkie miodowe ciasteczka. Uwielbiam..


Rozkoszujemy się obiadem i 5 minut później ruszamy w godzinny rejs, do którego przyśpiewuje nam grajek przyodziany w pomarańczową hawajską koszulę. Ładnie śpiewa, normalnie bym go zaangażowała na swoim weselu, gdybym takie miała jakoś niedługo - ale póki co nie planuję. Rzeka Loboc uznawana jest za jedną z najczystszych filipińskich rzek, a odnosi się wrażenie, że jest wręcz odwrotnie. Cumujemy w zaaranżowanej wiosce, gdzie robimy urocze zdjęcia i wrzucamy monety do skrzynek z napiwkami, coś a la wioska beduinów w Egipcie, którzy przebierają się specjalnie na przybycie turystów i wieczorem zwijają swoje zabawki i kozy do domu. Na koniec rejsu gromkie brawa od wszystkich wycieczkowiczów, bo pomarańczowy wodzirej był rewelacyjny. Wychodząc każdy nucił znaną melodię: "bye bye mrs american pie"...La lala..


Żeby lepiej zobaczyć czekoladowe wzgórza, trzeba było się trochę wysilić i wspiąć po schodach, które już w połowie drogi przeklinałam. Zadyszka, odpoczynek i wreszcie jestem. I wiem, że warto było bo widok zapiera dech. Ponad tysiąc wzgórz, które wyglądają jak kopce gigantycznych kretów, pokryte trawą, która w lecie przybiera kolor brązowy w efekcie przypominając czekoladę. Zdjęcia wyszły szałowe, szkoda tylko, że nie można się wdrapać na taki kopiec, poleżeć i zapomnieć o całym świecie. Po takich widokach z pewnością będę miała co wspominać. Droga w dół krętą ścieżką, tak więc ruch schodami jednokierunkowy - tylko w górę. Pokazuję parkingowemu kartkę z numerem rejestracyjnym naszego szofera i po 3 minutach zjawia się fura. Ależ tam u góry było pięknie, zjeżdżamy serpentyną około 15 min i jesteśmy w ogrodzie pełnym motyli. Mamy nawet swojego przewodnika, który dołączony jest do każdej grupy, która wykupi wstęp za około 2 zł. Motyle fruwały nad głowami a ja nie mogłam się doczekać małpek z oczami większymi od ich żołądka. Wszyscy byli już lekko zmęczeni, ale najlepsze dopiero przed nami. Podjeżdżamy pod małpiarnię co również oznajmiała tablica przed wejściem i ku mojemu zdziwieniu w klatce nie większej jak mała lodówka siedzi jedna mała wystraszona małpka. Zasłonięta jakimiś chabaziami, więc jak się pytam gdzie są pozostałe małpy? Punkt wycieczki do odstrzału, ale twardo przystajemy przy swoim, że bez fotki z małpiszonem nie wracamy. Parę kilometrów dalej wreszcie mamy okazję zobaczyć największe słodziaki na świecie. Od razu miałam ochotę zapakować jedną do kieszeni i zabrać do domu. Są tak śmieszne, że spędziliśmy tam prawie godzinę, przez co prawie spóźniliśmy się na łódkę powrotną.


Na zakończenie kierowca w ramach przeprosin za niewypał z jedną małpą, zabrał nas na wiszące mosty. Ledwo zipały jak się szło na drugą stronę, ale trochę adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a i trzeba było się trochę powydurniać i postraszyć pozostałych. Po drugiej stronie mostu cała gama pamiątek chyba nie muszę już mówić, że standardowo kupiłam magnesy na lodówkę. Sprzedawcy przesympatyczni, uprzejmi i z miłą chęcią robi się tam zakupy. W porównaniu do Egiptu, gdzie strach choćby spojrzeć na coś, bo zaraz podleci pięciu i będą jak końskie muchy, jak się przyczepią to już koniec. Wracamy tą samą drogą i wracamy do portu, gdzie przechodzimy kilka odpraw bezpieczeństwa i wreszcie wracamy. Przesiadamy się od razu na górny pokład, bo na dole klimatyzacja włączona jest na opcję "zamrażaj" nie da się wysiedzieć ani dwóch minut. Dotarliśmy do Cebu koło dziesiątej i nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie położę się w łóżku. Zmęczona, ale z mnóstwem wrażeń, które cały czas odtwarzam w głowie. Przed spaniem podjadłam pyszne suszone mango, którego na Filipinach pod dostatkiem i jako przekąska jest idealne. Jasna sprawa, że świeże mango to najlepsze co może być, ale gdy się nie ma fresh mango pod ręką, paczkowana opcja jest rewelacyjna. Rano pobudka, poczytałam książkę, bo to jedyny moment kiedy mam na to czas oraz ochotę, i wsiadamy do naszej kozy, wypoczęci przygotowani na lot powrotny do Doha.

Filipiny są cudowne, można się tam zrelaksować, zobaczyć przepiękne miejsca i czuć się jak milioner, bo wszystko jest niesamowicie tanie. Można jeść bez końca bo patyczki, mango, rybki i inne cudeńka mogę się założyć, że smakują każdemu, nawet tym o najbardziej wybrednych żołądkach. Chętnie wrócę do Cebu, pojadę zobaczyć fabrykę gitar, może zanurkuję i zdecydowanie wypocznę! Oo takk..Cebu już jest zabidowane na następny miesiąc. A póki co szykuję się na lipcowy Rzym, Berlin, Nepal, Bangladesz i parę innych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz