Lista narodowości, które są nieznośne, niewychowane i pozjadały wszystkie rozumy swoich ciemnoskórych kolegów rośnie. Przypadł mi lot do Lagosu, gdzie na początku było całkiem spokojnie a potem przemieniło się w istny cyrk, gdzie brakowało tylko pełnoetatowego klauna. O locie do Nigerii można zebrać wiele informacji, gdy tylko pojawi się w rosterze. Mówi się o nazywaniu nas per "bitch", że są wiecznie głodni i mogliby zjeść cały wózek, gdyby się go zostawiło bez opieki. I są też super upierdliwi, chcą wszystko na raz - pepsi, wodę, wino i sok pomarańczowy mimo że na stoliku nie ma absolutnie miejsca, żeby to postawić. Ale co tam, zapłaciłem wymagam - "myślą".
Wylot skoro świt, więc o wyspaniu się nie ma mowy. Odbierają mnie z więzienia osiem minut po piątej i rozpoczyna się briefing. Standardowe pytania, ile latasz, skąd jesteś, czy masz jakieś doświadczenie i do tego seria pytań z pierwszej pomocy i zasad bezpieczeństwa, gaśnic itd. 13 osób lekko przysypiało, ale grzecznie udzieliliśmy wszystkich wymaganych odpowiedzi. Wreszcie busik wiezie nas do samolotu, a ja mam ochotę zostać w busiku i pojeździć sobie po lotnisku. To się nazywa kochać swoją pracę. Bleee.. Samolot tyle co wylądował, sprzątacze grzebią się jak muchy w smole, powoli nie śpieszy im się ani troszkę. Przebijamy się przez worki ze śmieciami, kable od odkurzacza i inne akcesoria do sprzątania, wrzucamy nasze podręczne walizeczki, przygotowując wcześniej granatowy żakiet i buty na zmianę. Przez lotem masa przygotowań, trzeba rozrzucić słuchawki na siedzenie, paczuszki ze szczoteczką, pastą do zębów, skarpetkami, stoperami do uszu, opaską na oczy. Potem cukierni i mokre chusteczki wsypać do czterech jasnych wiklinowych koszyków i powkładać balsam i perfumowaną wodą do toalet. To tak w skrócie tylko, bo wierzcie mi do zrobienia jest o wiele więcej, aż ma się suchość w gardle. Potem sprawdzanie swoich sektorów pod kątem bezpieczeństwa, czy nikt nic nie ukrył pod poduszką, siedzeniem, w schowku, między gazetami. Sprawdzamy każde możliwe miejsce, przekazujemy rezultat do CS i zaczynamy boarding.
Powoli tarabanią się, blokują alejkę i robi się korek, mylą miejsca, krzyczą, że chcą wodę, a ja mam fruwać i się najlepiej podzielić na 300 kawałków, które będą spełniać każdą ich zachciankę. I już wtedy zaczęło się syczenie, przygotowana byłam na "hej Bitch" a tu jakby jakaś zmowa wszyscy syczą starając się zwrócić moją uwagę, że coś znowu chcą. Odwracam się wreszcie i mówię grzecznie, że nie jestem wężem i nazywam się Dominika i sykii i posssykiwania reagować nie będę. Przeprosili. Potem pół samolotu krzyczało Dominika, bo reszta załogi sprytnie ukrywała się w kuchni, pokazując się w kabinie gdy już nie było wyboru. Wszystkie cielebuny na pokładzie, a ja uczę się zwrotu "dzień dobry" w jakimś afrykańskim dialekcie. W moim sektorze szybko sobie wszystkich ustawiłam i nie dałam się zastraszyć. Rozpoczynamy częstowanie przygotowanymi na początku cukierkami. Wkładają swoje wielki czarne łapy i biorą tyle cukierków, że po 5 rzędzie nie mam już czym częstować. Przewracam w myślach oczami i idę dosypać cuksy, choć wcale nie ma na to czasu, bo zaraz startujemy. Jeden się awanturuje, że nie dostał - mówię: "spokojnie zaraz przyniosę" myślę sobie, niech cię cieszy przyniosę mu całą garść, ten obok nagle też chce, a tamten drze się, że za mało - moja cierpliwość wystawiona na wielką próbę, mówię: "zjesz te cukierki dostaniesz nowe" koniec tematu. I moje wybawienie czyli komunikat " cabin crew take your seat" Zaczynamy siedmiogodzinny cyrk. Przed pierwszym serwisem podajemy gorące ręczniki, a Ci syczą i syczą, że chcą wino, piwo, wodę i co tylko sobie przypomną. Nie da się tego tak po prostu zapamiętać, więc część się zapomina, część przynosi a część ignoruje ze względu na ich syyyyki. Cs z Indii najbardziej leniwa ze wszystkich z którymi do tej pory latałam, ale niech się buja, może z nią więcej latać nie będę. Ruszam z wózkiem, do wyboru kurczak z ziemniakami i wołowina z ryżem, sałatki ciacho, serek itd. Na początku szło gładko, ale potem zaczęli syczeć za winem, obowiązkowo czerwonym i nie było sensu się pytać czy z Chile czy z Francji, bo nie wiedzieli nawet o co ja ich pytam skoro powiedzieli, że wino i wykrztusili, że czerwone. Piekło to mało powiedziane, jeden wielki syk, jak nie reaguję to ciągną za żakiet i cmokają, poddaję się. Najgorsze, że nie zamawiają hurtowo, tylko jeden po drugim i latasz tam i z powrotem jak poparzona
Na drugi serwis, zostało tylko kilka białych win, więc załoga która będzie wracała bo część roboty z głowy, bo nie ma co serwować. Przygasiliśmy światło i większość zasnęła, ale czujnie kontrolowała czy nikt z nas nie przechodzi przez kabinę, bo to najlepsza okazja, żeby coś zamówić. Nie mam cierpliwości. Cierpliwości też nie mają Chińczyki, którym muszę wypisywać karty przyjazdowe do Nigerii, bo ni w ząb wiedzą jak tego dokonać. Mówię, że mają się podpisać, odpowiadają mi po chińsku, ja powtarzam trzy razy, sprawdzam czy się podpisali i oddaję paszporty z włożoną do środka kartą. Po co Chińczyki jadą do Lagosu, o to proszę nie pytać, bo nie mam zielonego pojęcia. Chińczyki, zdecydowanie wyróżniają się spośród wszystkich pasażerów, bo po zgaszeniu światła tylko ich widać. Kabina śmierdzi, jakby lot trwał tydzień, a woda była na kartki, których nikt nie ma. Można się autentycznie udusić, ale przecież 5 -cio gwiazdkowa stefka potrafi wstrzymać oddech na długości całej kabiny, żeby przejść z miejsca A do miejsca B. Lądujemy, zabierają swoje zakupy z duty free kilka cięższych toreb i bajo, mam nadzieję nie do szybkiego zobaczenia. Mijają mnie przedziwne fryzury i stroje, wymuszony uśmiech od ucha do ucha i wyuczone "bye see you again".
Jedziemy do hotelu w eskorcie policji z wielkimi karabinami. Ruch prawostronny, więc pierwszy raz siedzę spokojnie podziwiając krajobraz za oknem. Domki na palach na jakby mokradłach, albo jakimś gigantycznym jeziorze, łódki, dużo samochodów, przy głównej drodze dzieci kąpią się na golasa w dosłownie kałuży. Widać postój żółtych lokalnych busów i niewielkie fabryki mebli, głównie sofy i kanapy, wystawione na lekko zabłoconej drodze. Znowu mój ulubiony widok kobiet z miskami na głowie, wypełnionymi po brzegi wodą albo owocami. Można zauważyć ludzi w afrykańskich tradycyjnych strojach, coś a'la piżama bardzo pstrokata w raczej geometryczne wzory. I kobiety i tak fikuśnych fryzurach, że zatrudniłabym takiego wizażystę na pełny etat bez zawahania. Hotel w porównaniu nawet do tych europejskich - czapki z głów. Piękny pokój, ładna łazienka, elegancja Francja. Mijamy załogę lokalnego przewoźnika w czerwonych opiętych strojach, obsługa hotelu częstuje nas ciasteczkami i powitalnym drinkiem, a po dwudziestu minutach dostajemy klucze do pokoju hasło do bezprzewodowego internetu. Jako, że nie można wychodzić z hotelu ze względów bezpieczeństwa, możemy bezpłatnie korzystać z bufetu i śniadanka następnego dnia. To mi się podoba i powoli zapominam o okropnym locie. Internet chodzi jakby chciał a nie mógł, z naciskiem na nie mógł, ale mam ze sobą książkę, więc się ostatecznie nie nudzę. Rano pyszne śniadanko, rewelacja w każdym calu, sok z pomarańczy, tosty, szyneczki, serki pleśniowe, owoce i cała masa innych pyszności, których po troszeczku kosztuję. Potem prysznic i szykowanie się na powrót do dohell.
Powrót tak samo nieprzyjemny jak i lot do Lagosu. Dodatkowo święte krowy Hindusi drą się na mnie za to, że podczas drugiego serwisu mam tylko jeden wybór, którym jest wołowina. A co mnie to obchodzi, że religia Ci nie pozwala zjeść krówki mućki, i czy to moja wina, że catering zaopatrzył nas właśnie w taki wybór na locie do Afryki zaznaczam, gdzie Hindusów w całym samolocie było 6 plus CS, która się nie liczy bo pinda dała pasażerom wszystkie nasze tzw.Crew Meal i mogliśmy tylko zjeść sałatkę. Nie wytłumaczysz takiemu, że nie masz nic innego i jakbyś miała to byś z przyjemnością mu dała. I chwała Bogu, czteroosobowa rodzinka zrezygnowała z zamówionego wegetariańskiego żarcia ( za które sobie zapłacili i zamówili jak cywilizowani ludzie - mimo że też z Indii) i mogłam dać to tym dwóm patafianom. Nie mają skrupułów, zjadą Cię jak psa, bo myślą, że są królami wsi i okolic. A ja mam was w nosie!!! I uprzejmie apeluję do rosterowców, aby nigdy więcej Lagosu mi nie dali, bo chyba się wtedy źle poczuję i zaraportuję chorobę. No na takie rzeczy to ja się nie piszę. Tym optymistycznym akcentem kończę i idę się pakować na nocny lot na Filipiny.
Wylot skoro świt, więc o wyspaniu się nie ma mowy. Odbierają mnie z więzienia osiem minut po piątej i rozpoczyna się briefing. Standardowe pytania, ile latasz, skąd jesteś, czy masz jakieś doświadczenie i do tego seria pytań z pierwszej pomocy i zasad bezpieczeństwa, gaśnic itd. 13 osób lekko przysypiało, ale grzecznie udzieliliśmy wszystkich wymaganych odpowiedzi. Wreszcie busik wiezie nas do samolotu, a ja mam ochotę zostać w busiku i pojeździć sobie po lotnisku. To się nazywa kochać swoją pracę. Bleee.. Samolot tyle co wylądował, sprzątacze grzebią się jak muchy w smole, powoli nie śpieszy im się ani troszkę. Przebijamy się przez worki ze śmieciami, kable od odkurzacza i inne akcesoria do sprzątania, wrzucamy nasze podręczne walizeczki, przygotowując wcześniej granatowy żakiet i buty na zmianę. Przez lotem masa przygotowań, trzeba rozrzucić słuchawki na siedzenie, paczuszki ze szczoteczką, pastą do zębów, skarpetkami, stoperami do uszu, opaską na oczy. Potem cukierni i mokre chusteczki wsypać do czterech jasnych wiklinowych koszyków i powkładać balsam i perfumowaną wodą do toalet. To tak w skrócie tylko, bo wierzcie mi do zrobienia jest o wiele więcej, aż ma się suchość w gardle. Potem sprawdzanie swoich sektorów pod kątem bezpieczeństwa, czy nikt nic nie ukrył pod poduszką, siedzeniem, w schowku, między gazetami. Sprawdzamy każde możliwe miejsce, przekazujemy rezultat do CS i zaczynamy boarding.
Powoli tarabanią się, blokują alejkę i robi się korek, mylą miejsca, krzyczą, że chcą wodę, a ja mam fruwać i się najlepiej podzielić na 300 kawałków, które będą spełniać każdą ich zachciankę. I już wtedy zaczęło się syczenie, przygotowana byłam na "hej Bitch" a tu jakby jakaś zmowa wszyscy syczą starając się zwrócić moją uwagę, że coś znowu chcą. Odwracam się wreszcie i mówię grzecznie, że nie jestem wężem i nazywam się Dominika i sykii i posssykiwania reagować nie będę. Przeprosili. Potem pół samolotu krzyczało Dominika, bo reszta załogi sprytnie ukrywała się w kuchni, pokazując się w kabinie gdy już nie było wyboru. Wszystkie cielebuny na pokładzie, a ja uczę się zwrotu "dzień dobry" w jakimś afrykańskim dialekcie. W moim sektorze szybko sobie wszystkich ustawiłam i nie dałam się zastraszyć. Rozpoczynamy częstowanie przygotowanymi na początku cukierkami. Wkładają swoje wielki czarne łapy i biorą tyle cukierków, że po 5 rzędzie nie mam już czym częstować. Przewracam w myślach oczami i idę dosypać cuksy, choć wcale nie ma na to czasu, bo zaraz startujemy. Jeden się awanturuje, że nie dostał - mówię: "spokojnie zaraz przyniosę" myślę sobie, niech cię cieszy przyniosę mu całą garść, ten obok nagle też chce, a tamten drze się, że za mało - moja cierpliwość wystawiona na wielką próbę, mówię: "zjesz te cukierki dostaniesz nowe" koniec tematu. I moje wybawienie czyli komunikat " cabin crew take your seat" Zaczynamy siedmiogodzinny cyrk. Przed pierwszym serwisem podajemy gorące ręczniki, a Ci syczą i syczą, że chcą wino, piwo, wodę i co tylko sobie przypomną. Nie da się tego tak po prostu zapamiętać, więc część się zapomina, część przynosi a część ignoruje ze względu na ich syyyyki. Cs z Indii najbardziej leniwa ze wszystkich z którymi do tej pory latałam, ale niech się buja, może z nią więcej latać nie będę. Ruszam z wózkiem, do wyboru kurczak z ziemniakami i wołowina z ryżem, sałatki ciacho, serek itd. Na początku szło gładko, ale potem zaczęli syczeć za winem, obowiązkowo czerwonym i nie było sensu się pytać czy z Chile czy z Francji, bo nie wiedzieli nawet o co ja ich pytam skoro powiedzieli, że wino i wykrztusili, że czerwone. Piekło to mało powiedziane, jeden wielki syk, jak nie reaguję to ciągną za żakiet i cmokają, poddaję się. Najgorsze, że nie zamawiają hurtowo, tylko jeden po drugim i latasz tam i z powrotem jak poparzona
Na drugi serwis, zostało tylko kilka białych win, więc załoga która będzie wracała bo część roboty z głowy, bo nie ma co serwować. Przygasiliśmy światło i większość zasnęła, ale czujnie kontrolowała czy nikt z nas nie przechodzi przez kabinę, bo to najlepsza okazja, żeby coś zamówić. Nie mam cierpliwości. Cierpliwości też nie mają Chińczyki, którym muszę wypisywać karty przyjazdowe do Nigerii, bo ni w ząb wiedzą jak tego dokonać. Mówię, że mają się podpisać, odpowiadają mi po chińsku, ja powtarzam trzy razy, sprawdzam czy się podpisali i oddaję paszporty z włożoną do środka kartą. Po co Chińczyki jadą do Lagosu, o to proszę nie pytać, bo nie mam zielonego pojęcia. Chińczyki, zdecydowanie wyróżniają się spośród wszystkich pasażerów, bo po zgaszeniu światła tylko ich widać. Kabina śmierdzi, jakby lot trwał tydzień, a woda była na kartki, których nikt nie ma. Można się autentycznie udusić, ale przecież 5 -cio gwiazdkowa stefka potrafi wstrzymać oddech na długości całej kabiny, żeby przejść z miejsca A do miejsca B. Lądujemy, zabierają swoje zakupy z duty free kilka cięższych toreb i bajo, mam nadzieję nie do szybkiego zobaczenia. Mijają mnie przedziwne fryzury i stroje, wymuszony uśmiech od ucha do ucha i wyuczone "bye see you again".
Jedziemy do hotelu w eskorcie policji z wielkimi karabinami. Ruch prawostronny, więc pierwszy raz siedzę spokojnie podziwiając krajobraz za oknem. Domki na palach na jakby mokradłach, albo jakimś gigantycznym jeziorze, łódki, dużo samochodów, przy głównej drodze dzieci kąpią się na golasa w dosłownie kałuży. Widać postój żółtych lokalnych busów i niewielkie fabryki mebli, głównie sofy i kanapy, wystawione na lekko zabłoconej drodze. Znowu mój ulubiony widok kobiet z miskami na głowie, wypełnionymi po brzegi wodą albo owocami. Można zauważyć ludzi w afrykańskich tradycyjnych strojach, coś a'la piżama bardzo pstrokata w raczej geometryczne wzory. I kobiety i tak fikuśnych fryzurach, że zatrudniłabym takiego wizażystę na pełny etat bez zawahania. Hotel w porównaniu nawet do tych europejskich - czapki z głów. Piękny pokój, ładna łazienka, elegancja Francja. Mijamy załogę lokalnego przewoźnika w czerwonych opiętych strojach, obsługa hotelu częstuje nas ciasteczkami i powitalnym drinkiem, a po dwudziestu minutach dostajemy klucze do pokoju hasło do bezprzewodowego internetu. Jako, że nie można wychodzić z hotelu ze względów bezpieczeństwa, możemy bezpłatnie korzystać z bufetu i śniadanka następnego dnia. To mi się podoba i powoli zapominam o okropnym locie. Internet chodzi jakby chciał a nie mógł, z naciskiem na nie mógł, ale mam ze sobą książkę, więc się ostatecznie nie nudzę. Rano pyszne śniadanko, rewelacja w każdym calu, sok z pomarańczy, tosty, szyneczki, serki pleśniowe, owoce i cała masa innych pyszności, których po troszeczku kosztuję. Potem prysznic i szykowanie się na powrót do dohell.
Powrót tak samo nieprzyjemny jak i lot do Lagosu. Dodatkowo święte krowy Hindusi drą się na mnie za to, że podczas drugiego serwisu mam tylko jeden wybór, którym jest wołowina. A co mnie to obchodzi, że religia Ci nie pozwala zjeść krówki mućki, i czy to moja wina, że catering zaopatrzył nas właśnie w taki wybór na locie do Afryki zaznaczam, gdzie Hindusów w całym samolocie było 6 plus CS, która się nie liczy bo pinda dała pasażerom wszystkie nasze tzw.Crew Meal i mogliśmy tylko zjeść sałatkę. Nie wytłumaczysz takiemu, że nie masz nic innego i jakbyś miała to byś z przyjemnością mu dała. I chwała Bogu, czteroosobowa rodzinka zrezygnowała z zamówionego wegetariańskiego żarcia ( za które sobie zapłacili i zamówili jak cywilizowani ludzie - mimo że też z Indii) i mogłam dać to tym dwóm patafianom. Nie mają skrupułów, zjadą Cię jak psa, bo myślą, że są królami wsi i okolic. A ja mam was w nosie!!! I uprzejmie apeluję do rosterowców, aby nigdy więcej Lagosu mi nie dali, bo chyba się wtedy źle poczuję i zaraportuję chorobę. No na takie rzeczy to ja się nie piszę. Tym optymistycznym akcentem kończę i idę się pakować na nocny lot na Filipiny.
Filipiny... teraz to sobie w końcu (mam ndzieję) trochę odpoczniesz :) Jak chcesz się dowiedzieć o robią Chińczycy w Afryce i w ogóle coś więcej o Afryce, to polecam książkę "Żar. Oddech Afryki" Dariusza Rosiaka. Naprawdę warto przeczytać.
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, to podziwiam Cię bardzo. Ja bym na pewno nie wytrzymała i coś zdupom powiedziała :) Czekam na zdjęcia z Filipin. N.