piątek, 30 marca 2012

SIĘ SPODOBAŁO...

Panienka idzie po plaży.

Nagle zobaczyła starą butelkę. Podniosła, otarła z brudu, a tu wyskakuje Duszek. Panienka pyta: Czy będę miała trzy życzenia?

Duszek: Nie, przykro mi ale ja jestem duszek spełniający tylko jedno życzenie.

Panienka bez wahania: To proszę o pokój na Bliskim Wschodzie.Widzisz te mapę? Chce, żeby te wszystkie kraje przestały ze sobą walczyć, i żeby Żydzi i Arabowie pokochali się miedzy sobą i żeby kochali Amerykanów i odwrotnie i żeby wszyscy tam żyli w pokoju i harmonii.

Duszek popatrzył na mapę i mówi: Kobieto bądź rozsądna, te kraje się biją i nienawidzą od tysięcy lat, a ja po 1000 lat siedzenia w butelce tez nie jestem w najlepszej formie. Jestem dobry, ale nie aż tak dobry.

Nie sądzę, żebym mógł to zrobić. Pomyśl i daj jakieś sensowne życzenie...

Panienka pomyślała prze chwile i mówi: No dobrze, przez cale życie chciałam spotkać właściwego mężczyznę, żeby wyjść za niego za mąż. Wiesz, takiego który będzie mnie kochał, szanował, bronił, dobrze zarabiał i oddawał pieniądze, nie pil, nie palił, pomagał przy dzieciach, w gotowaniu i sprzątaniu, był świetny w łóżku, był wierny i nie patrzył tylko w telewizor, gdy do niego mówię. Takie mam życzenie...

Duszek westchnął głęboko i powiedział:

kurwa, to pokaż mi jeszcze raz tę mapę.

sobota, 24 marca 2012

HAKUNA MATATA


Dorwałam się na chwilę do komputera, więc szybko co u mnie. Przyleciałam do Nairobi z samego rana. Wypełniłam świstki o wizę, zapłaciłam i podreptałam do drugiego budynku, skąd miałam lecieć do Mombasy. Lotnisko bardzo skromne, wręcz prowizoryczne, a co lepsze na 15 min. przed odlotem dostałam dopiero kartę pokładową. Musiałam czekać do ostatniego momentu, i jak zwykle miałam dużo szczęścia bo maszyna była pełna, czyli zajęłam ostatnie miejsce. Jak się lata na biletach SBY, to niestety nigdy nie ma pewności czy się poleci tym, czy dopiero następnym lotem. W Mombasie byłam już o dziewiątej rano, transfer do hotelu dopiero kolo czternastej, więc celem zaoszczędzenia 80 USD, które normalnie wpakowałabym oszustom, naciągaczom z taksówek, przebimbałam na lotnisku. W sumie było wesoło, zakumplowałam się z połową lotniska a potem przyjechały dziewczyny z Itaki, w której kiedyś pracowałam i na koniec Sylwia, której nie widziałam sto lat a poznałyśmy się na kursach szkoleniowych na AWF. Autobus przypominał puszkę a klimatyzacja miała wiele do życzenia. Ale cieszę się, że mam się czym zabrać na południe, gdzie będę wypoczywać z moją przyjaciółką Natalią, która rezyduje od kilku miesięcy w Kenii a znamy się oczywista sprawa z Egiptu. Całą drogę spałam. Cały tył autobusu był wolny i do hotelu przyjechałam wyspana jak nigdy, za to śmierdząca jak stare skarpety, bo strój biznesowy w którym musimy latać dosłownie się do mnie przykleił.

Do hotelu Kaskazi przyjechałam przed szesnastą i chwilę po mnie podjechała Natalia, z kierownicą po prawej stronie. Byłam zdumiona, bo ja dalej jestem zagrożeniem na drodze, a przecież chcę tylko przejść na drugą stronę ulicy. Uściskałyśmy się serdecznie i oficjalnie rozpoczęłam wakacje w Kenii. Uff jak gorąco, jedyne o czym marzyłam to zimna cola i zimny prysznic a potem już hulaj duszo, piekła nie ma. Hotel jak na trzy gwiazdki bardzo przyjemny. Nie ma się do czego przyczepić, no może tylko do tego, że z kranu leci słona woda i mycie zębów nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Piękna pogoda, słoneczko świeci, czarni jak ziemia chodzą po plaży i wciskają od używanych skarpetek po zęby krokodyla. Jeszcze się nie skusiłam. Zaliczyłam dwudniowe safari, wyspę Wasini i nurkowanie z kolorowymi rybkami. Jutro pakowanie i wracamy do szarej rzeczywistości. A tak bardzo mi się nie chce. Pojawił się już grafik na kwiecień, a tym samym czeka mnie Nowy Jork, RPA i Waszyngton. Cudownie!

piątek, 16 marca 2012

ZNALEZIONE W SIECI

Lotnisko w Nowym Jorku. Do windy wchodzi podróżny z bagażem, a za nim jakaś ładna stewardesa. Podróżny pyta:
- Hello, You fly USA airways?
Kobieta nie odzywa się. Facet próbuje jeszcze raz:
- Flugen sie Lufthansa, ja?
Kobieta znów nie odpowiada, więc facet próbuje jeszcze raz:
- Volare sinora Alitalia?
Wtedy kobieta odzywa się po polsku:
- A w mordę chcesz, palancie?!
Facet:
- Aha, LOT!

czwartek, 15 marca 2012

COŚ SŁODKIEGO

Miałam ostatnio ochotę na "coś słodkiego" i takim sposobem upiekłam szarlotkę. Wyszła wyśmienicie i kto nie miał okazji spróbować, niech żałuje. Brakowało tylko lodów waniliowych, ale to następnym razem. Dzisiaj rano wymyśliłam kruche ciasteczka z cukrem i takim sposobem niedługo otworzę w Doha swoją cukiernię. Zapachy pieczonego ciasta unoszą się po całym korytarzu, a ja mogę się poczuć trochę jak w domu. Z moich kulinarnych wariacji, najbardziej raduje się moja ukraińska współlokatorka. Co następne do pieca? Jakieś sprawdzone przepisy? Proszę podesłać!


poniedziałek, 12 marca 2012

WHITE or NON WHITE - RPA


Aż głupio się przyznać, ale kiedyś myślałam, że w Południowej Afryce mieszkają tylko murzyni. Ciemnoskórzy z kręconymi włosami, kobiety z wiszącymi piersiami i pupą w gruszkę. Tacy co sprzedają podróbki torebek i kły słonia na rzemyku. Jakiś czas później okazało się, że przespałam kilka lekcji historii, albo nasza profesor zapomniała o tym wspomnieć, a może nie ma tego w programie nauczania? No nie ważne, w każdym razie na briefingach często spotykam crew z RPA, które niczym nie przypominają tych, z moich wyobrażeń, wręcz przeciwnie. Blond włosy, niebieskie oczy, czasem są też stefki a'la nutella i to one najczęściej migają się jak mogą od pracy. Zatem witajcie w Johannesburgu, gdzie layover przypomina wakacje, a w restauracji przy hotelu podają wyśmienite steki.

Na locie poznałam Magdę, super women i bawiłyśmy się świetnie. Hotel ma gest i o 18 stej przynosi do crew loung'u dwie butelki wina, które szybko znikają, wiadomo dlaczego. Ale jesteśmy spryciarzami i mamy też swoje zakupy, więc następny dzień i lot do Cape Town jest mało przyjemny. Dudni w głowie i lot trwa wieczność. Wracamy i biegniemy na steka, którego jadłam codziennie i ciągle było mi mało. Nie byłam nigdy wielką fanką mięsa i czasem lubię zjeść na obiad makaron z serem, ale czegoś tak wyśmienitego jeszcze nigdy w życiu nie jadłam. Zachwytu nie było końca. Aż mi ślinka cieknie jak sobie przypomnę to mięcho. Oszalałam, zrobiłam nawet bida na kwiecień, żeby pójść tam na obiad - rozkosz, palce lizać. W Johannesburgu nagrywali film "Dystrykt 9" Ktoś oglądał? Z tego co pamiętam to był dziwny, ale w sumie mi się podobał. Miasto nie wygląda dosłownie tak jak na filmie. Jest zielono, trochę można się poczuć jak w Brazylii i jeździ się po lewej stronie. Wakacyjny layover przewidywał jeden pełny, grafikowy dzień wolny z czego się niezmiernie ucieszyłam. Z kilkoma dziewczynami z załogi pojechałyśmy do Apartheid Muzeum, do którego warto zaglądnąć, bo jest bardzo ciekawe i zrobione na wysokim światowym poziomie - http://www.apartheidmuseum.org/

Spędziłyśmy kilka godzin w ciszy i zadumie, oglądałyśmy tablice i plakaty na których widniały napisy "wstęp tylko dla białych", zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, bo przecież segregacja rasowa to nie czasy jaskiniowców, a koniec polityki apertheidu to lata 90-te. Szok. Jakiś czas temu oglądałam w samolocie film "The Help" - "Służące", i chyba dzięki niemu o wiele łatwiej było mi zwiedzać muzeum i wyobrazić sobie życie czarnych i białych w tym okresie. Film jest rewelacyjny, prawdziwa perełka. I mimo, że mam duże zaległości z kategorii FILM, to ten udało mi się zobaczyć. Podobał mi się bardzo afrykański klimat miasta - bardzo drogiego miasta. Indywidualny wyjazd taksówką na zwiedzanie byłby niemożliwy. Ceny kosmiczne, bez swojego samochodu ciężko się gdzieś dostać, a samotne szwędanie się niekoniecznie jest bezpieczne. Południową Afrykę chętnie odwiedzę ponownie, nie tylko ze względu na steki. Jutro Libia, mam lekki stres, że nas jakaś rakieta zestrzeli albo pasażerowie będą męczący a mamy pełny lot, no ale trzeba lecieć. Potem dwa dni wolnego, SBY i wakacje w Kenii. Czas się znowu poobijać.


czwartek, 8 marca 2012

SIOSTRA DIDI

Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że staję się popularna w moim budynku. Kiedyś za sprawą bloga, teraz chyba dlatego, że prowadzę niemalże aptekę. Leków na biegunki, głowę, bolące gardło mam całą armię, no i od tego się zaczęło. Jedna koleżanka pamiętała o mnie tylko wtedy, kiedy była w potrzebie i ja naiwna dawałam się nabierać. Ale jak tu nie poratować tabletką, gdy organizm walczy z chorobą. Jestem zołzą, ale jeszcze serce mam, to się zlitowałam razy kilka. A zaczęło się tak. Ponad dwa miesiące temu usłyszałam pukanie do drzwi. Myślę sobie, że to albo spryskiwacze na robaki pukają, albo włączyłam alarm przeciwpożarowy w rezydencji, albo moja Anka zgubiła klucze. Bo kto inny? Otworzyłam i w odległości prawie dwa metry od drzwi stanęła dziewczyna. Ubrana w ciemne ładnie skrojone spodnie, białą koszulę, a w ręce miała torebkę. -Cześć jestem Twoją nową sąsiadką, jestem z Chorwacji i przyszłam się przywitać. Szczęka lekko mi opadła i zaprosiłam ją do środka. Okazała się bardzo miłą osobą, ale moje zaskoczenie nie miało końca. Na korytarzu, nie zawsze usłyszy się odpowiedź na "dzień dobry", które wypowiedziane w stronę koleżanki z pracy, zostaje zignorowane. A tutaj proszę, przychodzi sąsiadka w ramach wieczorka zapoznawczego i chce się integrować. Jest mi bardzo miło. Sąsiadka przychodzi zawsze gdy ma wolne, świeci się u mnie światło i sobie plotkujemy.

Ale to co wydarzyło się wczoraj, przeszło moje oczekiwania. Umówiłam się ze Stefanem, który mieszka w Doha tysiąc lat i poznaliśmy się kiedyś w samolocie. Uznałam, że nowe towarzystwo i wyjście na drinka, szczególnie w dzień kobiet na pewno dobrze wpłynie na moje samopoczucie. Stefan to nie prawdziwe imię kolegi, ale niech tak już zostanie. Do wyjścia zostało 15 min., kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Bez kapcia, z pomalowanym jednym okiem, włosami spiętymi w artystyczny nieład - biegnę do drzwi. Otwieram, a tam stoi młoda dziewczyna o arabskich rysach, trudno na pierwszy rzut oka ocenić skąd przybywa, ale na pewno arabska krew płynie w żyłach. Nałożony miała bordowy, cienki szlafrok i minę miała skwaszoną. Mówi, że jest sąsiadką i że ją brzuch boli, czy nie poratuję jakąś tabletką. Zaczęłam się zastanawiać, czy w windzie nie wisi ogłoszenie z numerem mojego mieszkania, tym bardziej, że dziewczyna nie była  z mojego piętra. Dałam jej Ranigast i zostało mi 10 min do wyjścia, a Stefan jak na złość przyjechał punktualnie. Poszliśmy do JazzClubu, gdzie jest muzyka na żywo i bardzo miła atmosfera. Spotkaliśmy dwie Polski i połączyliśmy siły przy stoliku. Cudowny wieczór, w wyśmienitym towarzystwie a przy okazji było co świętować. Mamy bowiem w kozie naszą pierwszą polską CS. Gratuluję jeszcze raz awansu! Mam nadzieję do szybkiego zobaczenia i dziękuję za uroczy wieczór.

Tak to zdobywam nowych sąsiadów, poznaję dolegliwości lokatorów i czuję się jak Doktor Quinn. Niedługo mianują mnie dozorcą i będę miała nocne dyżury, jakby komuś trzeba było udzielić pierwszej pomocy. Od razu przypomina mi się Egipt i wieczne telefony, że naród siedzi u Wujka Cześka i nie ma takiej mocy, która by ich wyciągnęła na zbiórkę do Kairu o pierwszej w nocy. Jak nie urok to sraczka. Dzisiaj odbieram paszport z wizą do Hameryki i już się nie mogę doczekać pierwszego lotu. Jutro Barcelona i spotkanie z Sylwią, której strasznie dawno nie widziałam. To Sylwia zatrudniła mnie jako Au-Pair chyba 7-8 lat temu i do dzisiaj jesteśmy w kontakcie. Zapowiada się piękny dzień w Hiszpanii.

poniedziałek, 5 marca 2012

COUCH SURFING W SAO PAULO - BRAZYLIA

Samba - tak właśnie kojarzy mi się Brazylia. Każdy zna kroki, każdy ma wrodzony talent taneczny i każdy ma swoją szkołę samby. Haha no gdyby tak było, chyba bym już mieszkała w Brazylii. Lot prawie 16 godzin, był całkiem znośny, jak na taki długi czas w zamknięciu z trzystoma innymi osobami. Ku mojemu zaskoczeniu, połowa pasażerów to Japończycy, którzy jak się później dowiedziałam, są największą społecznością japońską w Sao Paolo poza Japonią. Podobnie Włosi poza Italią, ale to z kategorii ciekawostka. Nawet jedna dziewczyna z załogi była brazylijską Japonką i jak powiedziała, że tylko jej dziadkowe są Japończykami, a rodzice nie, to już mi się wszystko pokręciło. Męczyłam bułę, aż się wyjaśniło, że rodzice osiedlili się w Brazylii, więc tak czy siak byli Japończykami a ona urodziła się już w Sao Paolo. I tak mnie zmiksowała, na tym szesnastogodzinnym locie, że zaczęłam się zastanawiać co Ci skośni tam robią?

Z pokoju miałam piękny widok na wieżowce, których w tej części miasta całkiem sporo, bo hotel położony jest w dzielnicy biurowców i z okna widać było mrówki w garniturach i perfekcyjne kształty na szpileczkach. Piękne kobiety, jeszcze piękniejsi mężczyźni, istna rewia mody na ulicach. Pieski pod pachą lub na smyczy a niektóre przypominają włochate kule śniegule, ani oczu im nie widać. Plan na zwiedzanie był prosty, jak nikt z załogi nie będzie miał ochoty wyjść poza ściany swojego pokoju, wybiorę się z kimś z couch surfingu. Aaa..CS odkryłam dawno temu, gdy mieszkałam jeszcze w Krakowie i chodziłam do szkoły językowej na angielski. Do wyboru były różne zajęcia podzielone według kategorii tematycznych. Opłacało się kurs, należało się wpisać na dwa, z tego co pamiętam z sześciu tematów, a można było uczestniczyć dodatkowo we wszystkich zajęciach. Cztery godziny dziennie, co dawało dwadzieścia godzin w tygodniu w grupach od dwóch do 7 osób. Rewelacja, to był najlepszy kurs w jakim uczestniczyłam. Na jednych zajęciach Australijczyk wprowadzał nas w świat nowych technologii, na drugich Anglik prowadził dyskusję z zakresu filozofii. Najwięcej osób uczęszczało na zajęcia pt. Travel & Culture, może dlatego, że był genialny prowadzący? A może dlatego, że na kursie Business & Economics słownictwo było tak trudne, że tylko miłośnicy dodawania i mnożenia dawali tam radę. Na jednych z zajęć padło hasło Couch Surfing, i mimo że kilku osobom obił się ten zwrot gdzieś o uszy to nikt nie wiedział o co chodzi. Wtedy pierwszy raz odkryłam społeczność CS, do której dołączyłam.


Idea (www.couchsurfing.com) polega na możliwości noclegu u osób zalogowanych na stronie i posiadających swój profil na wszystkim tym co mają dostępne: kawałek podłogi, sofę , materac Nawiązując nowe znajomości, przyjaźnie i nie wydając pieniędzy na drogie hotele, CS-rów można wyszukać prawie we wszystkich państwach świata. Pewnie zastanawiacie się, czy to aby na pewno bezpieczne. Czasem zdarzają się przypały, ale w 95 % mam pozytywne doświadczenia z CS, jak komuś nie podoba się pomysł to na pewno nie założy profilu i nie będzie zawracał sobie głowy przygarnięciem kogoś na noc. W moim katarskim alkatraz nie mam możliwości przenocowania nikogo oprócz mamy, więc pozostaje opcja "spotkanie na kawę lub piwo". W profilu zaznacza się status kanapy, wkleja zdjęcia i tak jak ja, można umówić się na zwiedzanie, kolację albo np. pójść wspólnie na koncert. W Brazylii nie miałam wiele czasu na szukanie osoby na wyjście, dlatego też zamieściłam na tzw."grupie Sao Paulo" wiadomość, że szukam osoby, która chciałaby mi pokazać trochę miasta. Odpowiedzi posypały się błyskawicznie i tak właśnie poznałam Tarso. Brazylijczyk z krwi i kości, przyjechał małym srebrnym samochodem ( nie wiem jaka marka, nie wiem ile pali i ile ma koni, wiem tylko, że srebrny i mały ) i dostałam tekturową torebkę z mapą, silikonową, czerwona zawieszką na walizkę, ołówek i kilka innych gadżetów. Strasznie to było miłe, a ja z pustymi rękami, ale w doskonałym humorze, gotowa na zwiedzanie.


 

I wyruszyliśmy mknąc pośród wieżowców, największej aglomeracji Ameryki Południowej. Kolorowe domy zaskakują ilością graffiti, i to nie byle jakich bohomazów, tylko prawdziwej sztuki ulicznej od której nie mogę oderwać oczu. Jedziemy szybko, więc zdjęcia nie są bardzo wyraźne, ale choć trochę udało mi się uchwycić. Sao Pauolo na pierwszy rzut oka przypomina, szare przemysłowe miasto z brudną rzeką i wiecznymi korkami, których w żaden sposób nie da się ominąć. Jednak pod koniec dnia zupełnie zmieniam zdanie. Jedziemy coś zjeść, bo obydwoje jesteśmy głodni. Zatrzymujemy się w eleganckiej dzielnicy i wybieramy pierwszą lepszą restaurację, żeby na szybko coś zjeść. Zatrzymujemy się przy Avenida Paulista, głównej ulicy skupiającej, sklepy, wystawy, biurowce największych korporacji i charakterystyczny czerwony budynek Muzeum Sztuki. Tłum ludzi spaceruje chodnikiem, a widok Brazylijczyka bez koszulki nie robi już na mnie wrażenia. Gdyby w innych krajach Panowie tak chętnie pokazywali swoje oliwkowe ciała, to byłby istny raj na ziemi. No ale trzeba mieć co pokazać... Mijamy jakąś demonstrację, blokującą chwilowo ruch na drodze i wchodzimy do parku, gdzie wilgotność przekracza dziewięćdziesiąt procent. Ufff..jak gorąco. Młodzi siedzą i całują się na drewnianych ławeczkach, inni spacerują ze swoimi małymi buldożkami francuskimi. Dzieci biegają po wąskiej alejce, a inni czytają książkę przy kamiennym pomniku. Park bardzo przypomina ten nowojorski, ale jest mniejszy i muszę przyznać, że ma swój urok.
 
Przejeżdżamy ulicą Oscar Freire, designerskie butiki, i tzw. concept store's czyli sklepy młodych projektantów, gdzie można kupić unikatowe meble, biżuterię, dodatki, generalnie wszystko, przyciągają moją uwagę. Z wnętrz dochodzi klubowa muzyka i migają jaskrawe światła. Zwiedzanie przez szybę mi wystarczyło. Tarso przez całą drogę opowiada mi o Brazylii, o sambie, o swoim rodzinnym mieście, o pracy, o podróżach, które się z nią wiążą. Czas leci tak szybko, że robimy zdjęcie przy pomniku Bandeirantes i jedziemy na drinka do dzielnicy Vila Madalena, skupiska barów, restauracji, artystycznej bohemy i nocnego życia za dnia. W Katarze zanim impreza się dobrze rozkręci, już się trzeba zbierać do domu, w położonej na wzgórzu Madalenie, bary zapełniają się już po skończonej pracy. O osiemnastej, nie było już wolnych miejsc a ludzi przybywało z minuty na minutę. Gdzie się nie spojrzy, wszystkie bary zdominowane są przez muskularnych mężczyzn z idealnie wyrzeźbionym ciałem ( widzę, bo koszulek nie mają ), młode Brazylijki z dużymi biustami i mikrospódniczkami, wirują w rytm dochodzącej z głośnika muzyki. To mi się podoba, nie ma jednak gdzie zaparkować, więc Tarso proponuje genialną meksykańską restaurację parę przecznic dalej. Jedzenie pycha!


Byliśmy też w centrum Sao Paulo, gdzie mieści się rzymskokatolicka Katedra i bar z niesamowitym klimatem. Zatrzymujemy się oczywiście na piwko i śmiejemy się z głupkowatych żartów, które przychodzą nam do głowy. Wieczorem zostałam odwieziona do hotelu, z workiem wrażeń, z pełnym brzuchem i z kartą pełną zdjęć. Couch Surfing zaoferował mi spędzenie dnia w doborowym towarzystwie, więc dlaczego by z tego nie skorzystać? Z pewnością wrócę jeszcze do Brazylii, bo jedni mają sambę we krwi inni muszę się jej dopiero nauczyć. Ja zdecydowanie zaliczam się do tych drugich. Piękny dzień szybko minął i trzeba było wracać do Kataru. Aż się łezka w oku kręci. Na karnawał się jednak nie załapałam, ale widziałam przygotowania, budowę trybun i trasę przejazdu tanecznych platform. Może w przyszłym roku pojadę na karnawał do Rio?
 

A teraz idę odsypiać loty do Indii, nocne, długie i męczące. Kraj przypraw i curry, pije wodę w takich ilościach, jakby była święcona i nie daje chwili wytchnienia naciskając call bell z częstotliwością burzącą wszystkie dopuszczalne normy. Moja firma też nam gra na nosie, bo ciągle brakuje im załogi, i przez to CSD operuje jako CS, CS frunie jako F1 a dla nas biednych z ekonomii już nie było kogo przydzielić, więc na zapakowanym po ostatnie wolne miejsce samolocie, lecimy bez jednej osoby. Ja w kuchni, cała ekipa lata po miesiąc, dwa i nic tylko się rozpłynąć. Już na briefingu żałowałam, że nie zaraportowałam choroby. Ale drugi raz się nie nabiorę. A tym czasem borem lasem, wybiła godzina odpoczynku. Dobranoc.

piątek, 2 marca 2012

PIĄTY LUTEGO

Gramolę się z pisaniem ostatnio, ale dzisiaj jest mobilizacja, bo zaległości robią się coraz większe. Z wielkich plotek i nowości co u mnie w Katarze. Piątego lutego minął rok w kozie. To także imieniny mamy i dzień kiedy dostałam wizę do USA. W sumie można powiedzieć trzy w jednym. W pracy niewielkie zmiany. Zostałam przeszkolona na Airbusa 340, który lata m.in. do Paryża. Nie ciągnie mnie specjalnie do Europy, a tym samym zamykają mi się drzwi na inne samoloty. Niedługo przylatują do nas Boeingi 787 i nikt jeszcze nie wie jak to zostanie rozwiązane. Czy usuną 319, 320, 321 i przeszkolą na 787 czy może nie będę na nich latać. Z ploteczek podobno mamy ruszyć do Polski, ale jak i co może wyjaśni się za parę dni. Szczegółów zdradzić nie mogę. Latanie samo w sobie nie sprawia mi nadal radości, ale praca jest o wiele łatwiejsza niż na początku. Wszystko jest banalnie proste, choć czasem trzeba się trochę napocić. Doczekałam się wreszcie na wizę do USA, o którą aplikuje koza specjalnie dla crew. 7-mego marca mam rozmowę w ambasadzie, mam nadzieję, że niedługo powrócę do Nowego Jorku. Już się nie mogę doczekać.

Szykuję się też powoli na wakacje, które planuję spędzić w Kenii. Zostało jeszcze parę dni i nie mam dopracowanych szczegółów. Mam okropny grafik na marzec, szkolenia, loty do Indii i z powrotem, ale kwiecień już musi być piękny. Co jeszcze z nowości? Będę w Polsce z końcem maja a później w sierpniu, bo szykują się dwa ważne wydarzenia, na których nie może mnie zabraknąć. I tak leci czas, w życiu prywatnym żadnych zmian, w pracy elegancko, oby tak dalej. Nadrabiam zaległości w czytaniu i pisaniu. Aaaa..prawie bym zapomniała, słyszeliście o portalu i idei Couch Surfingu? Jestem początkującym surferem, ale powoli się rozkręcam. Więcej o CS napiszę w poście o Brazylii, gdzie spotkałam się z Tarso. Zachęcam do poczytania o CS, a moja relacja z Brazylii w następnym poście.