poniedziałek, 5 marca 2012

COUCH SURFING W SAO PAULO - BRAZYLIA

Samba - tak właśnie kojarzy mi się Brazylia. Każdy zna kroki, każdy ma wrodzony talent taneczny i każdy ma swoją szkołę samby. Haha no gdyby tak było, chyba bym już mieszkała w Brazylii. Lot prawie 16 godzin, był całkiem znośny, jak na taki długi czas w zamknięciu z trzystoma innymi osobami. Ku mojemu zaskoczeniu, połowa pasażerów to Japończycy, którzy jak się później dowiedziałam, są największą społecznością japońską w Sao Paolo poza Japonią. Podobnie Włosi poza Italią, ale to z kategorii ciekawostka. Nawet jedna dziewczyna z załogi była brazylijską Japonką i jak powiedziała, że tylko jej dziadkowe są Japończykami, a rodzice nie, to już mi się wszystko pokręciło. Męczyłam bułę, aż się wyjaśniło, że rodzice osiedlili się w Brazylii, więc tak czy siak byli Japończykami a ona urodziła się już w Sao Paolo. I tak mnie zmiksowała, na tym szesnastogodzinnym locie, że zaczęłam się zastanawiać co Ci skośni tam robią?

Z pokoju miałam piękny widok na wieżowce, których w tej części miasta całkiem sporo, bo hotel położony jest w dzielnicy biurowców i z okna widać było mrówki w garniturach i perfekcyjne kształty na szpileczkach. Piękne kobiety, jeszcze piękniejsi mężczyźni, istna rewia mody na ulicach. Pieski pod pachą lub na smyczy a niektóre przypominają włochate kule śniegule, ani oczu im nie widać. Plan na zwiedzanie był prosty, jak nikt z załogi nie będzie miał ochoty wyjść poza ściany swojego pokoju, wybiorę się z kimś z couch surfingu. Aaa..CS odkryłam dawno temu, gdy mieszkałam jeszcze w Krakowie i chodziłam do szkoły językowej na angielski. Do wyboru były różne zajęcia podzielone według kategorii tematycznych. Opłacało się kurs, należało się wpisać na dwa, z tego co pamiętam z sześciu tematów, a można było uczestniczyć dodatkowo we wszystkich zajęciach. Cztery godziny dziennie, co dawało dwadzieścia godzin w tygodniu w grupach od dwóch do 7 osób. Rewelacja, to był najlepszy kurs w jakim uczestniczyłam. Na jednych zajęciach Australijczyk wprowadzał nas w świat nowych technologii, na drugich Anglik prowadził dyskusję z zakresu filozofii. Najwięcej osób uczęszczało na zajęcia pt. Travel & Culture, może dlatego, że był genialny prowadzący? A może dlatego, że na kursie Business & Economics słownictwo było tak trudne, że tylko miłośnicy dodawania i mnożenia dawali tam radę. Na jednych z zajęć padło hasło Couch Surfing, i mimo że kilku osobom obił się ten zwrot gdzieś o uszy to nikt nie wiedział o co chodzi. Wtedy pierwszy raz odkryłam społeczność CS, do której dołączyłam.


Idea (www.couchsurfing.com) polega na możliwości noclegu u osób zalogowanych na stronie i posiadających swój profil na wszystkim tym co mają dostępne: kawałek podłogi, sofę , materac Nawiązując nowe znajomości, przyjaźnie i nie wydając pieniędzy na drogie hotele, CS-rów można wyszukać prawie we wszystkich państwach świata. Pewnie zastanawiacie się, czy to aby na pewno bezpieczne. Czasem zdarzają się przypały, ale w 95 % mam pozytywne doświadczenia z CS, jak komuś nie podoba się pomysł to na pewno nie założy profilu i nie będzie zawracał sobie głowy przygarnięciem kogoś na noc. W moim katarskim alkatraz nie mam możliwości przenocowania nikogo oprócz mamy, więc pozostaje opcja "spotkanie na kawę lub piwo". W profilu zaznacza się status kanapy, wkleja zdjęcia i tak jak ja, można umówić się na zwiedzanie, kolację albo np. pójść wspólnie na koncert. W Brazylii nie miałam wiele czasu na szukanie osoby na wyjście, dlatego też zamieściłam na tzw."grupie Sao Paulo" wiadomość, że szukam osoby, która chciałaby mi pokazać trochę miasta. Odpowiedzi posypały się błyskawicznie i tak właśnie poznałam Tarso. Brazylijczyk z krwi i kości, przyjechał małym srebrnym samochodem ( nie wiem jaka marka, nie wiem ile pali i ile ma koni, wiem tylko, że srebrny i mały ) i dostałam tekturową torebkę z mapą, silikonową, czerwona zawieszką na walizkę, ołówek i kilka innych gadżetów. Strasznie to było miłe, a ja z pustymi rękami, ale w doskonałym humorze, gotowa na zwiedzanie.


 

I wyruszyliśmy mknąc pośród wieżowców, największej aglomeracji Ameryki Południowej. Kolorowe domy zaskakują ilością graffiti, i to nie byle jakich bohomazów, tylko prawdziwej sztuki ulicznej od której nie mogę oderwać oczu. Jedziemy szybko, więc zdjęcia nie są bardzo wyraźne, ale choć trochę udało mi się uchwycić. Sao Pauolo na pierwszy rzut oka przypomina, szare przemysłowe miasto z brudną rzeką i wiecznymi korkami, których w żaden sposób nie da się ominąć. Jednak pod koniec dnia zupełnie zmieniam zdanie. Jedziemy coś zjeść, bo obydwoje jesteśmy głodni. Zatrzymujemy się w eleganckiej dzielnicy i wybieramy pierwszą lepszą restaurację, żeby na szybko coś zjeść. Zatrzymujemy się przy Avenida Paulista, głównej ulicy skupiającej, sklepy, wystawy, biurowce największych korporacji i charakterystyczny czerwony budynek Muzeum Sztuki. Tłum ludzi spaceruje chodnikiem, a widok Brazylijczyka bez koszulki nie robi już na mnie wrażenia. Gdyby w innych krajach Panowie tak chętnie pokazywali swoje oliwkowe ciała, to byłby istny raj na ziemi. No ale trzeba mieć co pokazać... Mijamy jakąś demonstrację, blokującą chwilowo ruch na drodze i wchodzimy do parku, gdzie wilgotność przekracza dziewięćdziesiąt procent. Ufff..jak gorąco. Młodzi siedzą i całują się na drewnianych ławeczkach, inni spacerują ze swoimi małymi buldożkami francuskimi. Dzieci biegają po wąskiej alejce, a inni czytają książkę przy kamiennym pomniku. Park bardzo przypomina ten nowojorski, ale jest mniejszy i muszę przyznać, że ma swój urok.
 
Przejeżdżamy ulicą Oscar Freire, designerskie butiki, i tzw. concept store's czyli sklepy młodych projektantów, gdzie można kupić unikatowe meble, biżuterię, dodatki, generalnie wszystko, przyciągają moją uwagę. Z wnętrz dochodzi klubowa muzyka i migają jaskrawe światła. Zwiedzanie przez szybę mi wystarczyło. Tarso przez całą drogę opowiada mi o Brazylii, o sambie, o swoim rodzinnym mieście, o pracy, o podróżach, które się z nią wiążą. Czas leci tak szybko, że robimy zdjęcie przy pomniku Bandeirantes i jedziemy na drinka do dzielnicy Vila Madalena, skupiska barów, restauracji, artystycznej bohemy i nocnego życia za dnia. W Katarze zanim impreza się dobrze rozkręci, już się trzeba zbierać do domu, w położonej na wzgórzu Madalenie, bary zapełniają się już po skończonej pracy. O osiemnastej, nie było już wolnych miejsc a ludzi przybywało z minuty na minutę. Gdzie się nie spojrzy, wszystkie bary zdominowane są przez muskularnych mężczyzn z idealnie wyrzeźbionym ciałem ( widzę, bo koszulek nie mają ), młode Brazylijki z dużymi biustami i mikrospódniczkami, wirują w rytm dochodzącej z głośnika muzyki. To mi się podoba, nie ma jednak gdzie zaparkować, więc Tarso proponuje genialną meksykańską restaurację parę przecznic dalej. Jedzenie pycha!


Byliśmy też w centrum Sao Paulo, gdzie mieści się rzymskokatolicka Katedra i bar z niesamowitym klimatem. Zatrzymujemy się oczywiście na piwko i śmiejemy się z głupkowatych żartów, które przychodzą nam do głowy. Wieczorem zostałam odwieziona do hotelu, z workiem wrażeń, z pełnym brzuchem i z kartą pełną zdjęć. Couch Surfing zaoferował mi spędzenie dnia w doborowym towarzystwie, więc dlaczego by z tego nie skorzystać? Z pewnością wrócę jeszcze do Brazylii, bo jedni mają sambę we krwi inni muszę się jej dopiero nauczyć. Ja zdecydowanie zaliczam się do tych drugich. Piękny dzień szybko minął i trzeba było wracać do Kataru. Aż się łezka w oku kręci. Na karnawał się jednak nie załapałam, ale widziałam przygotowania, budowę trybun i trasę przejazdu tanecznych platform. Może w przyszłym roku pojadę na karnawał do Rio?
 

A teraz idę odsypiać loty do Indii, nocne, długie i męczące. Kraj przypraw i curry, pije wodę w takich ilościach, jakby była święcona i nie daje chwili wytchnienia naciskając call bell z częstotliwością burzącą wszystkie dopuszczalne normy. Moja firma też nam gra na nosie, bo ciągle brakuje im załogi, i przez to CSD operuje jako CS, CS frunie jako F1 a dla nas biednych z ekonomii już nie było kogo przydzielić, więc na zapakowanym po ostatnie wolne miejsce samolocie, lecimy bez jednej osoby. Ja w kuchni, cała ekipa lata po miesiąc, dwa i nic tylko się rozpłynąć. Już na briefingu żałowałam, że nie zaraportowałam choroby. Ale drugi raz się nie nabiorę. A tym czasem borem lasem, wybiła godzina odpoczynku. Dobranoc.

2 komentarze:

  1. CS jest jednak,jakby nie patrzec,niebezpiecznym pomyslem.Zwlaszcza dla dziewczyn,ktore podrozuja same.Nigdy nie wiadomo na kogo sie trafi.Zwlaszcza w Brazylii.A recenzje na stronie osoby oferujacej CS tez moga pochodzic od jego znajomych np.Byz moze naogladalam sie za duzo filmow,ale jesli juz bym korzystala z CS to tylko u osoby,sprawdzonej juz przez moich znajomych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio zatrzymałam się u couch surfera w Nowym Jorku i tez można powiedzieć, że mogło mi się coś stać. Zawsze może, ale na tyle razy ile się z kimś spotkałam czy korzystałam z kanapy - nie mogę powiedzieć, że miałam jakieś nieprzyjemne zdarzenie czy coś było nie tak. Wręcz przeciwnie. Tfu Tfu odpukać mam nadzieję, że nigdy źle nie trafię. Jak ktoś ma obawy przed nocowaniem, zawsze można się spotkać na wspólne zwiedzanie - polecam spróbować chociaż raz :))

    OdpowiedzUsuń