piątek, 20 marca 2009

MARZENIE O DUBAJU

Wsiadamy do autobusu, trudno nazwać go autokarem, ale jednak ma nas dostarczyć do Kairu na rano. Jest noc, minęła już godzina 00:30 i według obliczeń powinniśmy już ruszać. Jak to zwykle bywa ktoś komuś zajął miejsce i nagle pół autobusu zaczyna się przemieszczać, wymieniając zdania po arabsku, jeszcze kilka osób zerka na zgodność miejsca na bilecie z tym co siedzi i w końcu kierowca odpala silnik i wyjeżdżamy z Hurghady. W podróż wybieram się z kolegą, więc jestem bezpieczna. Autobus wygląda jak "nasz" ogórek JELCZ ale ważne, że jedzie. Ma nawet telewizor, który ujadał całą noc mimo, iż nikt go nie oglądał. Arabska muzyka przeplatana z telewizorem i kilka osób, które chrapały niemiłosiernie. Około 6:00 dojeżdżamy na dworzec autobusowy w Kairze. Słońce powoli budzi do życia śpiące ponad 20- sto milionowe miasto. Zabieramy bagaże, w ciągu ułamek sekund stado osób chętnych do pomocy ( nie za darmo ), oraz taksówkarze.
Dajemy się namówić na taksówkę. Śmierdzi benzyną tak, że z trudem łapię powietrze, nie ma klamki ale za to jest gałka do otwierania szyby - zawsze coś. Wiele lat myślałam, że taksówka to środek transportu, którym jedzie się aby szybko gdzieś dojechać. Do samolotu jeszcze kilka godzin, a ja nerwowa spoglądam na prędkościomierz wskazujący 30 km na godzinę. Uwierzcie szybciej się nie dało. Potem było z górki więc, rozwinęliśmy prędkość do 43 km. Żółwim tempem wjechaliśmy na lotnisko w Kairze. Pachnący benzyną wypełniamy potrzebne druczki i odprawiamy nasze bagaże.

Kilkadziesiąt minut później siedzimy już w samolocie. Odpalenie silników i wzbiliśmy się niczym rakieta. Po 3 godzinnej podróży samolot zaczął zbliżać się do lądowania.


Z okna było widać już lotnisko i zabudowę miasta. Kołowanie i samolot ustawił się przy jednym ze stu a może i więcej rękawów. Wchodzimy na lotnisko. Pokonujemy kilkadziesiąt metrów aby uzyskać wizę. Mężczyźni w śnieżnobiałych diszdaszach w żadnym wypadku nie przypominali naszych celników, czy jakkolwiek służby celnej.

W białych klapeczkach i w białych arafatkach czekali przy stanowiskach na nowo przybyłych. Podchodzę mijając oddzielające każde stanowisko skórzane barierki i siadam na przeciwko obywatela Emiratów, który nie wykonuje ani pół gestu sympatii.

Bez uśmiechu, żadnej mimiki - myślę sobie maszyna. Biała postać wykonuje skan moich oczu, specjalnie do tego przygotowanym urządzeniem, o nic nie pyta, spogląda na moją promesę wizową i wbija wielki stempel. Wstaję i udaję się do innego stanowiska, gdzie skośnooki pokazuje mi dalej drogę. Ruchomymi schodami wjeżdżamy na pierwsze piętro lotniska do odprawy paszportowej. Tam już więcej białych postaci w arafatkach i białych skórzanych klapkach. Na wysokich podestach siedzą Arabowie, każde stanowisko oddzielone skórzaną barierką i przy każdym wejściu stoi drugi biało odziany arab wskazujący drogę. Odprawa bardzo sprawna i widzę w oddali na taśmie moją pomarańczową walizkę. Bierzemy z kolegą walizki, zaglądamy do strefy bezcłowej i ruszamy w długą drogę do wyjścia. Wszystko w około błyszczy, sklepy, wystawione samochody, podłogi, każdy uśmiechnięty i życzy udanego pobytu w Dubaju.

Na parkingu czekamy na Usamy kolegę, trochę się spóźnia - ale przecież jestem w Dubaju, tutaj nie ma potrzeby się denerwować. Kolega Irakijczyk przyjeżdża po kilkunastu minutach, wsiadamy do samochodu i kierujemy się w stronę naszego hotelu. Jest południe i w mieście zaczynają się koszmarne korki. Ale stać w korku wśród majbachów, mercedesów i leksusów staję się całkiem przyjemne. Przez okno podziwiam wielkie rozbudowujące się miasto arabskich shejków.

W hotelu obsługa prosto z Indii. Pan w recepcji kręci głową w lewo i prawo jakby chciał przetkać uszy po wizycie na basenie, zaczynam się śmiać i jak się okazuje w Indiach to potwierdzenie, że wszystko jest wporządku. Coś jak "nasze" tak. Hotel bardzo przyjemny. Składający się z kompleksu apartamentów, salon, sypialnia, kuchnia z całym wyposażeniem, łazienka i taras. Gustownie urządzone i jak na dwie osoby, bardzo duże. Biorę szybki prysznic, zmieniam długi rękaw na przewiewną bluzkę z krótkim rękawkiem i czekamy na kolegę Usamy, który obiecał zabrać nas do Festival Mall ( centrum handlowego) gdzie on spędzi następne 3 godziny w centrum fitness, a my będziem mogli pochodzić trochę po sklepach.

Przejeżdżamy przez starą część miasta. W oddali widać zarys ogromnych drapaczy chmur z Burj Dubai ( wieża Dubaju ) na czele. Z daleka wygląda jak wielka błyszcząca szpilka, która znalazła się tam nie wiadomo skąd. Kilku pasmowa droga prowadzi nas na parking centrum handlowego.


Odprowadzamy znajomego do fitness clubu i ruszamy na podbój ponad 550 sklepów, 90 restauracji, 40 kawiarni oraz kina z 12 salami. Nie da sie tam nie zgubić. Na zewnątrz zbudowany specjalnie na potrzeby centrum kanał, w około kawiarnie i restauracje, spacerowicze i my - szaleni turyści cykający zdjęcia co 2 metry.

Można popłynąć łódką wzdłuż centrum i podziwiać pobliski port jachtowy. Wracamy do środka i buszujemy po sklepach. Po 3 godzinach błądzenia i zobaczenia tylko 1/4 centrum, wracamy pod studio fitness i jedziemy na owocowe drinki do fantastycznej knajpki pod gołym niebem.

Pogoda jest idealna, szukamy stolika dla naszej trójki, ale jest tam tam tłocznie, że udaje nam się usiąść dopiero po 15 minutach.

Restauracjo-kawiarnia wśród zieleni i kolejnego portu jachtowego, klimat miejsca niezwykły, palące się shisze, zabiegana obsługa w pomarańczowych fartuchach, dj na podwyższeniu na środku puszcza wolne kawałki z pierwszych miejsc światowych list przebojów. Jest już ciemno i Dubaj budzi się do życia. Widać kolorowe neony i oświetlone wieżowce. Czuję że naprawdę tu jestem. Siedzę, patrzę na miasto i wypuszczam dym z jabłkowej shiszy. Coś niesamowitego - myślę sobie, marzenia naprawdę się spełniają.

Jestem zachwycona tym co widzę, ale z niecierpliwością wyczekuję najpiękniejszego hotelu na ziemi - Burj Al Arab ( wieża Arabów ) czyli 321 metrowy hotel w kształcie żaglowca. Kończymy przepyszne owocowe drinki i jedziemy do klubu o nazwie 360 stopni. Jak się szybko okazuje nie bez powodu klub został tak właśnie nazwany... Parkujemy samochód przed hotelem Jumeirah. Parking wypełniony samochodami porsche i białymi wypasionymi jeepami. Wchodzimy do środka hotelu Jumeirah, mijamy recepcję kilku gości i wychodzimy na molo prowadzące przez przystań jachtową do klubu 360 stopni.

Odwracam głowę w lewą stroną... Stoję przed olśniewającym Burj Al Arab. Hotel na który można patrzeć bez końca. Pod osłoną nocy, podświetlony ze wszystkich stron wydaje się być kolejnym z 7 cudów świata.

Ruszamy w stronę klubu a hotel zmienia kolory co kilkanaście sekund. Nie mogę się napatrzeć. Jestem w niebie..no przynajmniej dla mnie Burj Al Arab musi tam być.


Około 200 metrów w głąb morza na wysepce znajduje się klub i restauracja. Jesteśmy w środku a stamtąd dopiero jest widok. Nie tylko na zabójcze jachty i żaglowiec ale na całą pięknie oświetloną część miasta. Klub jest w kształcie koła, stosunkowo niewielki z przeszklonymi szybami. Można położyć się na białych skórzanych leżakach lub zająć miejsce przy równie śnieżnobiałych sofach.

Zamawiamy Mojito i dajemy ponieść się wyobraźni patrząc na Burj Al Arab przez kilkanaście minut. Wysyłam mamie sms, żeby poczuła magię tego niesamowitego miejsca. Wciąż nie wierzę, że tu jestem, tuż obok mojego największego marzenia.

Wracamy do hotelu późneym wieczorem. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień a zmęczenie po podróży daje się we znaki. Czas spać. Mamy jeszcze tyle do zobaczenia...

2 komentarze: