wtorek, 29 czerwca 2010

KUKURYDZA I PAPUGI

Wspominając po raz kolejny wulkaniczny pył, muszę opowiedzieć o planach jakie snuliśmy o wyprawie do Meksyku. Dodam, że cała impreza została zarezerwowana dużo wcześniej, więc czasu na rozmyślanie było sporo. Niestety, uziemieni w Czechach, pożegnaliśmy się z Cancun i jedyne co nam pozostało to rozpaczać. Smutno mi było strasznie, już nie nawet o kasę, która wpakowaliśmy w podróż do Meksyku, ale najbardziej z powodu, że nie zobaczę ani papug ani nie zjem czerwonej fasoli i kukurydzy. 
Gdy dotarliśmy szczęśliwe do Nowego Jorku, po głowie chodziła mi tylko myśl, jakby tu zarezerwować wycieczkę jeszcze raz i przekonać chłopaków, że jednak warto się tam wybrać, mimo iż Oni byli tam już kilka razy. Powiedziałam prosto z mostu, że szkoda mi najbardziej Meksyku i gdy wszyscy wyrażą zgodę, to ja też chętnie się tam wybiorę. W końcu co to jest 500 dolców, raz się ma raz się nie ma. Wtedy się jeszcze miało, a druga taka okazja szybko się nie nadarzy. Wszyscy zgodzili się na ideę wyjazdu do kraju kaktusów, więc parę dni później byliśmy już na lotnisku.


Parę godzin czekania na odprawę bo przyjechaliśmy jak zwykle kierowani przez króla Romów za wcześnie. Lot był z dwoma przesiadkami, ale upłynął bardzo szybko i bez uciążliwego bólu głowy. Panie pracujące na lotniskach, przy odprawie bagażu, przy "gejcie" do samolotu wyglądają zupełnie inaczej niż nasze służby lotniskowe. Tam nikomu nie przeszkadzają 3 centymetrowe paznokcie, gdzie każdy pomalowany jest na inny kolor. Jeżeli mówimy o fryzurze, panuje tam również pełna dowolność, od warkoczyków po fikuśne uczesanie, przez rozpuszczone po wygolone w fantazyjny sposób. Były Panie na wysokich obcasach i w bijącym po oczach makijażu, ale nie robiły tym sensacji. W USA taki stan rzeczy nikogo nie dziwi, jest przyjęty i chyba nawet propagowany.
Gdy dolecieliśmy do Cancun, moja walizka została uszkodzona. Tylko troszkę i nadal była w pełni sprawna, ale nie wiadomo jak długo pęknięta rączka będzie spełniała swoją funkcję.
Wyszliśmy z lotniska aby odszukać hotelowy busik, który miał na nas czekać po przylocie i zawieźć do hotelu Sonesta Playacar coś tam coś tam...Busik szybko się znalazł i z kilkoma innymi osobami pojechaliśmy około 45 min.do wymarzonego miejsca odpoczynku. Gdy dojechaliśmy na miejsce jako welcome drinki, ( czyli napoje, które np. w Egipcie podawane są w postaci soku z proszku albo czegoś napojo-podonego) zamówiliśmy Mohito i już wiedziałam, że będzie mi się podobać.
 Mały melex zabrał nasze walizki oraz naszą piątkę i pojechaliśmy do budynku, gdzie znajdowały się nasze pokoje. Ogromny teren z licznym apartamentami, prywatnymi willami z basenem i masą zieleni zachwycał, od samego patrzenia. A co dopiero korzystać z wszystkich atrakcji w hotelu. Duży basen, krótko przycięta trawa i niesamowita wilgotność. Można się poczuć jak w saunie, w której zatrzasnęły się drzwi i nie można wyjść. Pogoda faktycznie okropna, duszno, parno, jakby po mega wielkiej burzy. Trochę komarów, ale to mi akurat nie przeszkadzało, aż tak bardzo. Pokoje przytulne, rzuciliśmy walizki i poszliśmy na plażę, zobaczyć ten biały jak mąka piasek, który tyle razy opisywany był przez króla Romów. Żebym się jakoś bardzo zachwyciła samym piaskiem, to nie powiem. Ale kolor mora, faktycznie powalił mnie na kolana. I tak jak nie przepadam za kąpielami w morzu, po chwili pluskałam się w ogromnych falach.
Plaża moim zdaniem trochę brudna, albo piasek jakiś importowany, bo ciągle małe kamyczki i drobinki muszelek i innych żwirków wbijały się w stopy. Nie był to na pewno delikatny, aksamitny piasek jakby przepuszczony przez wielkie sitko, a raczej nieprzyjemny dla mojej wrażliwej bosej stopy. Cała reszta nie tylko zachwycała, ale wprawiała w stan uniesienia z którego nie chciało się wracać na ziemię. Turkusowe hamaki, pyszne jedzenie i niesamowicie gorące słońce. Mimo wiatru i zachmurzonego trochę nieba, krem z filtrem UV 70 zdawał egzamin. Słońce było tam bezlitosne. Dni mijały błogo..a my ze Szczepciem wybraliśmy się na wycieczkę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz