Kiedy dawno temu, pragnęłam polecieć do Stanów, niesympatyczny konsul odmówił mi przyznania wizy. Był to czas kiedy na trzy lata obraziłam się na wszystko, co związane było z Hameryką. Moje obrażanie skończyło się jednak w lutym tego roku. Propozycja znajomych o wyjeździe do Nowego Yorku, była tym czego w środku deszczowo-śniegowych dni potrzebowałam najbardziej.
Otrzymanie wizy okazało się formalnością, a możliwość wjazdu do Stanów przez okres 10 lat jest satysfakcjonującym zadośćuczynieniem. Omijając szczegóły, 16 kwietnia stawiamy się na lotnisku Balice w Krakowie. Szczepan zwany "darem losu" Król Romów, Adaśko, Ciocia Ocia i ja. W komplecie ruszamy do odprawy bagażu i zaczynają się pierwsze przygody...
Zdjęcie powinno mówić już samo za siebie. Wybuch wulkanu uniemożliwił nam kontynuowanie podróży. Z 6 godzin , które mieliśmy spędzić na lotnisku w oczekiwaniu na przesiadkę do Amsterdamu - zrobiło się kilka dni.Lotnisko w Pradze przyjęło nas podobnie jak tysiące innych pasażerów, czyli długie kolejki, telewizja i koczowanie na walizkach.
Żeby nie stracić za dużo, a mimo wszystko zyskać będąc skazanym na pobyt w Pradze, poszukaliśmy sympatycznego hotelu niedaleko centrum. Baza wypadowa na zwiedzanie miasta była powiedzmy nie taka zła. Po pysznym śniadanku, wyruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych zabytków, o których wiele razy słyszałam, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć tego miasta na własne oczy. Urokliwe zakątki, złota uliczka i niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że chyba na każdym Praga potrafi zrobić ogromne wrażenie.
Wielokrotnie zjawiamy się na lotnisku z nadzieją, iż oprócz Pragi także inne lotniska otworzą swoją przestrzeń powietrzną. Niestety do szczęściarzy to my nie należeliśmy. Po kilku dniach zwiedzenia, kręcenia się i obracania, udało nam się załapać na popołudniowy lot do Amsterdamu. Dzięki nieobecności kilku pasażerów, o godzinie piętnastej siedzieliśmy w samolocie Czech Airlines do miasta dziwek, zioła i kolorowych tulipanów.
W Amsterdamie mieliśmy zawitać na jeden lub dwa dni, na co byliśmy już przygotowani. Jednakże, po wylądowaniu przesympatyczna pani w turkusowym uniformie linii KLM, oznajmiła, że znalazła dla nas miejsca w samolocie do Nowego Yorku jeszcze tego samego dnia, a dokładniej mówiąc - za godzinę. Nie czekając ani minuty dłużej, nadaliśmy bagaże na lot do NY i przeszliśmy do odprawy bezpieczeństwa.
Za oknem stały olbrzymie samoloty holenderskich linii lotniczych KLM, a pasażerowie okupowali wszystkie miejsca w poczekalni. Mix narodowości, kultur i religii opanował całą poczekalnię, a co dopiero będzie w Nowym Yorku...
Grubasy i chudzielce, młodzi i starzy, z dziećmi i bez dzieci, Muzułmanie, Żydzi i inni, aż chciało by się powiedzieć - I MY.
Po kilkunastu minutach oczekiwania, zaproszono nas na pokład samolotu giganta. Wygodne siedzenia, jeśli siedzenia w samolocie można określić mianem wygodnych. Wbudowane telewizorki w poprzedzającym nasze fotele siedzeniu, koce, słuchawki, szybki instruktarz i lecimy.
Lot trwał około 7 godzin. Cały czas serwowane były przekąski, napoje, słodycze i inne. Nie trudno było głodować, a różnorodność podawanych posiłków była zadowalająca. Oglądnęłam kilka filmów, które prezentowane jako nowości, pokrywały się z tym co wyświetlane jest aktualnie na wielkim ekranie. Trochę spania, trochę nauki arabskiego, trochę słuchania radia, trochę gry w tetris i jakieś zgadywanki, trochę filmów, trochę seriali, trochę programów o podróżach i byłam na miejscu.
Lotnisko JFK, nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zwykłe, bardzo zwykłe, wręcz prze-zwykłe. Niezwykłe jednak stało się szybciej jak myślałam. Po odprawie paszportowo-wizowej, podeszliśmy pod taśmę, na której wolno przesuwały się bagaże nadane w Amsterdamie. Ku mojemu zaskoczeniu, przygoda trwała dalej. Moja rażąca walizka koloru pomarańczowego, jak akcja "bądź widoczny na drodze" a w tym przypadku, "bądź widoczny na taśmie bagażowej" - nie stanęła swoimi czterema maleńkimi kółeczkami na amerykańskiej ziemi. Nie tylko moja żarówa nie doleciała, ale wszystkie nasze bagaże. Mogłam zapomnieć o naładowaniu aparatu, ubraniu świeżyć pachnących ciuchów następnego dnia i uczesaniu blond kity. W bagażu podręcznym znajdowała się tylko książka, bilet lotniczy i okulary przeciwsłoneczne. Zestaw godny prawdziwego podróżnika.
Późnym wieczorem wyjechaliśmy z lotniska w poszukiwaniu noclegu na Manhattanie...
Żeby nie stracić za dużo, a mimo wszystko zyskać będąc skazanym na pobyt w Pradze, poszukaliśmy sympatycznego hotelu niedaleko centrum. Baza wypadowa na zwiedzanie miasta była powiedzmy nie taka zła. Po pysznym śniadanku, wyruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych zabytków, o których wiele razy słyszałam, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć tego miasta na własne oczy. Urokliwe zakątki, złota uliczka i niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że chyba na każdym Praga potrafi zrobić ogromne wrażenie.
Wielokrotnie zjawiamy się na lotnisku z nadzieją, iż oprócz Pragi także inne lotniska otworzą swoją przestrzeń powietrzną. Niestety do szczęściarzy to my nie należeliśmy. Po kilku dniach zwiedzenia, kręcenia się i obracania, udało nam się załapać na popołudniowy lot do Amsterdamu. Dzięki nieobecności kilku pasażerów, o godzinie piętnastej siedzieliśmy w samolocie Czech Airlines do miasta dziwek, zioła i kolorowych tulipanów.
W Amsterdamie mieliśmy zawitać na jeden lub dwa dni, na co byliśmy już przygotowani. Jednakże, po wylądowaniu przesympatyczna pani w turkusowym uniformie linii KLM, oznajmiła, że znalazła dla nas miejsca w samolocie do Nowego Yorku jeszcze tego samego dnia, a dokładniej mówiąc - za godzinę. Nie czekając ani minuty dłużej, nadaliśmy bagaże na lot do NY i przeszliśmy do odprawy bezpieczeństwa.
Za oknem stały olbrzymie samoloty holenderskich linii lotniczych KLM, a pasażerowie okupowali wszystkie miejsca w poczekalni. Mix narodowości, kultur i religii opanował całą poczekalnię, a co dopiero będzie w Nowym Yorku...
Grubasy i chudzielce, młodzi i starzy, z dziećmi i bez dzieci, Muzułmanie, Żydzi i inni, aż chciało by się powiedzieć - I MY.
Po kilkunastu minutach oczekiwania, zaproszono nas na pokład samolotu giganta. Wygodne siedzenia, jeśli siedzenia w samolocie można określić mianem wygodnych. Wbudowane telewizorki w poprzedzającym nasze fotele siedzeniu, koce, słuchawki, szybki instruktarz i lecimy.
Lot trwał około 7 godzin. Cały czas serwowane były przekąski, napoje, słodycze i inne. Nie trudno było głodować, a różnorodność podawanych posiłków była zadowalająca. Oglądnęłam kilka filmów, które prezentowane jako nowości, pokrywały się z tym co wyświetlane jest aktualnie na wielkim ekranie. Trochę spania, trochę nauki arabskiego, trochę słuchania radia, trochę gry w tetris i jakieś zgadywanki, trochę filmów, trochę seriali, trochę programów o podróżach i byłam na miejscu.
Lotnisko JFK, nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zwykłe, bardzo zwykłe, wręcz prze-zwykłe. Niezwykłe jednak stało się szybciej jak myślałam. Po odprawie paszportowo-wizowej, podeszliśmy pod taśmę, na której wolno przesuwały się bagaże nadane w Amsterdamie. Ku mojemu zaskoczeniu, przygoda trwała dalej. Moja rażąca walizka koloru pomarańczowego, jak akcja "bądź widoczny na drodze" a w tym przypadku, "bądź widoczny na taśmie bagażowej" - nie stanęła swoimi czterema maleńkimi kółeczkami na amerykańskiej ziemi. Nie tylko moja żarówa nie doleciała, ale wszystkie nasze bagaże. Mogłam zapomnieć o naładowaniu aparatu, ubraniu świeżyć pachnących ciuchów następnego dnia i uczesaniu blond kity. W bagażu podręcznym znajdowała się tylko książka, bilet lotniczy i okulary przeciwsłoneczne. Zestaw godny prawdziwego podróżnika.
Późnym wieczorem wyjechaliśmy z lotniska w poszukiwaniu noclegu na Manhattanie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz