piątek, 4 czerwca 2010

DŁUGA DROGA - czyli jak spełniał się amerykański sen


Kiedy dawno temu, pragnęłam polecieć do Stanów, niesympatyczny konsul odmówił mi przyznania wizy. Był to czas kiedy na trzy lata obraziłam się na wszystko, co związane było z Hameryką. Moje obrażanie skończyło się jednak w lutym tego roku. Propozycja znajomych o wyjeździe do Nowego Yorku, była tym czego w środku deszczowo-śniegowych dni potrzebowałam najbardziej.

Otrzymanie wizy okazało się formalnością, a możliwość wjazdu do Stanów przez okres 10 lat jest satysfakcjonującym zadośćuczynieniem. Omijając szczegóły, 16 kwietnia stawiamy się na lotnisku Balice w Krakowie. Szczepan zwany "darem losu" Król Romów, Adaśko, Ciocia Ocia i ja. W komplecie ruszamy do odprawy bagażu i zaczynają się pierwsze przygody...



Zdjęcie powinno mówić już samo za siebie. Wybuch wulkanu uniemożliwił nam kontynuowanie podróży. Z 6 godzin , które mieliśmy spędzić na lotnisku w oczekiwaniu na przesiadkę do Amsterdamu - zrobiło się kilka dni.Lotnisko w Pradze przyjęło nas podobnie jak tysiące innych pasażerów, czyli długie kolejki, telewizja i koczowanie na walizkach.


Żeby nie stracić za dużo, a mimo wszystko zyskać będąc skazanym na pobyt w Pradze, poszukaliśmy sympatycznego hotelu niedaleko centrum. Baza wypadowa na zwiedzanie miasta była powiedzmy nie taka zła. Po pysznym śniadanku, wyruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych zabytków, o których wiele razy słyszałam, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć tego miasta na własne oczy. Urokliwe zakątki, złota uliczka i niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że chyba na każdym Praga potrafi zrobić ogromne wrażenie.


Wielokrotnie zjawiamy się na lotnisku z nadzieją, iż oprócz Pragi także inne lotniska otworzą swoją przestrzeń powietrzną. Niestety do szczęściarzy to my nie należeliśmy. Po kilku dniach zwiedzenia, kręcenia się i obracania, udało nam się załapać na popołudniowy lot do Amsterdamu. Dzięki nieobecności kilku pasażerów, o godzinie piętnastej siedzieliśmy w samolocie Czech Airlines do miasta dziwek, zioła i kolorowych tulipanów.


W Amsterdamie mieliśmy zawitać na jeden lub dwa dni, na co byliśmy już przygotowani. Jednakże, po wylądowaniu przesympatyczna pani w turkusowym uniformie linii KLM, oznajmiła, że znalazła dla nas miejsca w samolocie do Nowego Yorku jeszcze tego samego dnia, a dokładniej mówiąc - za godzinę. Nie czekając ani minuty dłużej, nadaliśmy bagaże na lot do NY i przeszliśmy do odprawy bezpieczeństwa.

Za oknem stały olbrzymie samoloty holenderskich linii lotniczych KLM, a pasażerowie okupowali wszystkie miejsca w poczekalni. Mix narodowości, kultur i religii opanował całą poczekalnię, a co dopiero będzie w Nowym Yorku...
Grubasy i chudzielce, młodzi i starzy, z dziećmi i bez dzieci, Muzułmanie, Żydzi i inni, aż chciało by się powiedzieć - I MY.

Po kilkunastu minutach oczekiwania, zaproszono nas na pokład samolotu giganta. Wygodne siedzenia, jeśli siedzenia w samolocie można określić mianem wygodnych. Wbudowane telewizorki w poprzedzającym nasze fotele siedzeniu, koce, słuchawki, szybki instruktarz i lecimy.

Lot trwał około 7 godzin. Cały czas serwowane były przekąski, napoje, słodycze i inne. Nie trudno było głodować, a różnorodność podawanych posiłków była zadowalająca. Oglądnęłam kilka filmów, które prezentowane jako nowości, pokrywały się z tym co wyświetlane jest aktualnie na wielkim ekranie. Trochę spania, trochę nauki arabskiego, trochę słuchania radia, trochę gry w tetris i jakieś zgadywanki, trochę filmów, trochę seriali, trochę programów o podróżach i byłam na miejscu.

Lotnisko JFK, nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zwykłe, bardzo zwykłe, wręcz prze-zwykłe. Niezwykłe jednak stało się szybciej jak myślałam. Po odprawie paszportowo-wizowej, podeszliśmy pod taśmę, na której wolno przesuwały się bagaże nadane w Amsterdamie. Ku mojemu zaskoczeniu, przygoda trwała dalej. Moja rażąca walizka koloru pomarańczowego, jak akcja "bądź widoczny na drodze" a w tym przypadku, "bądź widoczny na taśmie bagażowej" - nie stanęła swoimi czterema maleńkimi kółeczkami na amerykańskiej ziemi. Nie tylko moja żarówa nie doleciała, ale wszystkie nasze bagaże. Mogłam zapomnieć o naładowaniu aparatu, ubraniu świeżyć pachnących ciuchów następnego dnia i uczesaniu blond kity. W bagażu podręcznym znajdowała się tylko książka, bilet lotniczy i okulary przeciwsłoneczne. Zestaw godny prawdziwego podróżnika.


Późnym wieczorem wyjechaliśmy z lotniska w poszukiwaniu noclegu na Manhattanie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz