środa, 9 czerwca 2010

MIEJSKA DŻUNGLA

Po śniadaniu, które niestety nie było śniadaniem u Tiffany'ego, zmieniliśmy hotel. Z brzydkiej i obskurnej miejscówki przy siódmej alei, przenieśliśmy się o dwie przecznice dalej, do rewelacyjnego kameralnego i bardzo gustownie urządzonego hotelu. Skoki na wielkie, ogromne, gigantyczne łoże zostały uwiecznione moim ukochanym Nikonem. Szybki prysznic w celu odświeżenia się i ruszyliśmy w nowojorską dżunglę. Ogromne budynki zachwycały, a moja głowa skierowana była prawie cały czas w niebo. Mimo, iż na ziemi też wiele się działo - spacer w otoczeniu tylu niezwykłych budowli, był rozkoszą. Drapacze chmur, lśniące w słońcu szczyty wysokich wieżowców i ciekawa architektura.

Można śmiało powiedzieć, że miasto wygląda dokładnie tak, je je sobie wyobrażałam. Czasami oglądałam filmy, choć raczej rzadko i oprócz tego, że jest boskie jest dokładnie takie jak je opisują. Ruszyliśmy w stronę piątej alei, gdzie najbardziej luksusowe marki prezentowały swoje kolekcje na fantazyjnie urządzonych witrynach sklepowych. Istny busz. Tłumy ludzi, turyści, dziwacy, weekendowi imprezowicze, biali, czarni ( a właściwie powinnam powiedzieć afroamerykanie) beżowi, każdy ma swój kawałek chodnika. W poszukiwaniu dostępu do internetu, odwiedziliśmy sklep Apple sąsiadujący z Central Parkiem. Woooow...czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam. Elektronika na wyciągnięcie dłoni w dosłownym tego słowa znaczeniu. Olbrzymia powierzchnia sklepowa mieściła wszystkie możliwe Iphony, Ipody, I..komputery i wszystko co można sobie wyobrazić. Każdy sprzęt można było przetestować, korzystając także z możliwości sprawdzenia poczty elektronicznej czy posłuchania ulubionej muzyki. Stolik dla dzieci i gry dla najmłodszych, także znalazły swoje miejsce w tym oszałamiającym sklepie. Uśmiechnięta obsługa w niebieskich koszulkach doradzała i pomagała w dokonaniu najlepszego wyboru.


W sklepie spędziliśmy ponad godzinę, gdyż znalezienie bezprzewodowego bezpłatnego internetu w Nowym Jorku jest wyczynem. Nie zrobiliśmy zakupów, ale przynajmniej zobaczyliśmy jakie funkcje ma nowy Ipad, który niedawno wszedł na rynek. Pojechaliśmy metrem kilka stacji, aby zobaczyć symbol Nowego Jorku. Statua Wolności, choć widziana z daleka, jeszcze raz utwierdziła nas w przekonaniu, że naprawdę tu jesteśmy, w mieście, gdzie wszystko może się zdarzyć i gdzie spełniają się marzenia. Na wyspę nie popłynęliśmy - właściwie nie wiem dlaczego, chyba nie było to odpowiednia pora na eskapady na drugi brzeg, ale ta część opowieści trochę mi się zapomniała. Po drodze zatrzymaliśmy się na Wall Street. Oczywiście nie mogło się obyć bez zdjęcia z legendarnym bykiem i jego złotym przyrodzeniem. Niestety mój aparat zmarł, na skutek braku doładowania, które znajdowało się w bagażu, którego wciąż ze mną nie było. Zdjęcie zrobione przez Adasia, niby jest, ale pozostawia wiele do życzenia.. eee..szkoda gadać.

Byczek był całkiem sympatyczny i o wiele większy, niż go sobie wyobrażałam. Hmm.. no cóż, w drodze powrotnej do hotelu zaglądnęliśmy do kilku sklepów sieci Daffy's. Duży ciucholand i nic więcej. Ok, kupiłam tam śliczne, granatowe balerinki, które są najwygodniejszymi butami na świecie, ale szukanie wśród takiej ilości "szmat" czegoś co się potencjalnie nadaje, jest obłędem. Nie cierpię tych sklepów, a niestety na każdym kroku, człapałam za grupą, która nie omijała żadnego. Kolejna podróż metrem gdzie kupiłam najpotrzebniejsze kosmetyki. Wprawdzie nie potrzebowałam, aż tak bardzo kosmetyków za 200 dolców, ale co tam, raz się żyje !!!

Wyczerpana całodziennym bieganiem po sklepach i ulicach Nowego Jorku, dotarłam do hotelu. Obtarte stopy, pięty, palce, pod palcami i na palcach. Dobrze, że chociaż plastry miałam pod ręką. Obolała, zmęczona i przeładowana informacjami poszłam spać.

A następnego dnia...stało się coś, co się stać nie miało.

1 komentarz:

  1. Mimo że jestem wielbicielem Twojego bloga to dwie uwagi do Ciebie. Po pierwsze co ma NY do Magii i Orientu? Odeszłaś od tematów Orientalnych dosyć dawno temu i teraz tylko przechwalasz się swoimi podbojami. Po drugie po przeczytaniu ostatniego wpisu można powiedzieć (tak prawdziwie po polsku) szlag mnie trafił z zazdrości i dzięki temu straciłaś wiernego czytelnika.

    OdpowiedzUsuń