sobota, 5 czerwca 2010

JAJKO, SZCZUR I HOTEL NA 7 AV

Można by pomyśleć, że zwariowałam. JA, która nigdy przenigdy nie chciała jechać do Stanów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostałam oczarowana jakże fantastycznym miastem. Po przylocie na JFK airport, bez bagaży w średnich humorach i mega zmęczeni, ruszyliśmy metrem na Manhattan, gdzie zamierzaliśmy spędzić nocleg - gdziekolwiek będzie to możliwe. Byłam skłonna na nocleg w parku, w metrze a nawet w windzie w dwudziestopiętrowym budynku, aby można było naładować akumulatory na poranne zwiedzanie Nowego Jorku.

Stare nowojorskie metro, nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Włochate gryzonie z długimi ogonami, czuły się tam najwyraźniej jak w siódmym niebie, nie zwracając uwagi na nikogo, przeskakiwały pomiędzy torowiskami, a od czasu do czasu zaglądały także na perony. Szczury na stacji metra? gdybym była po dwóch głębszych, można by podejrzewać, że to białe myszki, które zdecydowanie bardziej wolałabym wtedy zobaczyć. Plaga szczurów stała się uporczywym problemem. Jak donosi niemiecki tygodnik "Stern", na każdego Nowojorczyka przypada jeden gryzoń, biorąc pod uwagę, iż w mieście żyje około 8 milionów ludzi, liczby mówią same za siebie.

Po północy dotarliśmy do hotelu Pennsylvania. Olbrzymi hol przypominający poczekalnię dla podróżnych, gigantyczna kolejka do recepcji oddzielona elastyczną taśmą i wizja około godzinnego oczekiwania na swoją kolej. Hotel położony był na przeciwko Medison Square Garden, najpopularniejszej hali sportowo-widowiskowej może i nawet na świecie. Znajdowaliśmy się w samym sercu Manhattanu. Okolica zdumiewała swoją architekturą, różnorodnością ludzi, sklepów, fast foodów i odmiennością stylu życia.

Po ponad godzinnym oczekiwaniu, udało nam się załapać na ostatnie wolne miejsca w hotelu, po bardzo nieatrakcyjnych cenach. Promocje last minute a nawet last second, zdecydowanie tam nie obowiązują. Weszliśmy do pokoi i zaczęłam się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie lepiej było wybrać noclegu w metrze. Standard hotelu porównałam z 1 gwiazdkowym hotelem w Egipcie, bo lepszego porównania, chyba znaleźć się nie da. Fujj...Fujj..Fujj..Żółta, obdrapana, obskurna wanna z foliowo-plastikową zasłonką, której wolałam nie dotykać. Woda owszem była, ale na temat różnorodności barw wypływających z kranu, można by długo dyskutować. Bez bagaży, piżamy, ciuchów na zmianę w ohydnych warunkach poszliśmy spać.

Następnego dnia, zgodnie uznałam, że pobyt w hotelu Pennsylvania, trzeba czym prędzej zakończyć. Głodna jak wilk, poszłam ze Szczepciem na śniadanie. Była 7 rano i patrzyliśmy podekscytowani jak Nowy Jork budzi się do życia. Tłumy spieszących do pracy ludzi, gdzie prawie każdy trzymał w ręce szczelnie zamknięty kubek gorącej kawy, przemieszczały się w zawrotnym tempie. Rozglądając się po okolicy, wyznaczyliśmy kilka miejsc, gdzie wreszcie uda nam się usiąść i coś zjeść. Bary szybkiej obsługi a właściwie samoobsługi to coś najbardziej normalnego na świecie - w przypadku gdy światem jest Nowy Jork. Nie znaleźliśmy ani piekarni, ani małego marketu gdzie mogłabym kupić coś na ząb, więc postanowiliśmy zaryzykować i zamówić jakiś smakowity zestaw śniadaniowy.

Smakowite zdecydowanie nie było. Świeże kanapki ze zmutantowanym jajkiem, boczkiem i serem, nie chciały przejść przez moje gardło. Tylko dlatego, że nie lubię jajek, a to które okupowało moją kanapkę było ściętym białkiem wielkości bułki i grubości ponad 2 centymetry. Jajko i boczek opuściły moją kanapkę, tak szybko jak się tam znalazły i mimo wmawiania sobie, że to nie jajo i nie boczek, nie zostały w pełni skonsumowane. Popijając herbatę, rozmyślałam nad planem dnia i miejscami, które koniecznie muszę tego dnia zobaczyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz