Co za kompromitacja. Gdybym brała udział w milionerach, pełna widownia, przyjaciel czeka pod telefonem i Urbański zadaje pierwsze pytanie za sto złotych, "Czy językiem urzędowym w Kanadzie jest oprócz angielskiego, także francuski?", bez zająknięcia odpowiedziałabym, że nie. I poszłabym do domu z wypisaną na czole porażką, oglądaną przez całą Polskę, a potem miałabym najwięcej wejść na YouTubie. Stukam się w głowę, co mi się ubzdurało, że Kanada jest kanadyjska, angielska, wręcz nie może być inaczej. A tu już od briefingu, moja czujność się wyostrzyła, bo według naszych rozpisek przygotowujących do lotu, lecimy do Montrealu - lotnisko Pierre Elliott Trudeau.
Szczęście mi dopisało, bo na locie byłam z Justyną, z którą studiowałam na jednym kierunku w Krakowie. Więc pierwszy raz od dłuższego czasu, miałam super załogę. Już miesiąc wcześniej planowałyśmy wycieczkę nad najsłynniejszy wodospad, który zobaczyć trzeba, a to że musimy jechać autobusem dziewięć godzin w jedną stronę...pozostawię bez komentarza. W Montrealu byliśmy koło piętnastej. Odebraliśmy bagaże i autobus ruszył w stronę hotelu. Oczywiście nikomu się nie przyznałyśmy, że już o północy wyruszamy, bo to jeszcze sobie na głowę kłopoty ściągnę jak mnie zazdrosne nasienie podkabluje. Przyznałyśmy się Bułgarowi, który chciał nas zabrać do gejowskiego klubu, a okazja była spora, bo na ulicach pomarańczowe dynie i przebierańcy paradowali, aby świętować halloween. Głupio było odmówić, więc jemu jedynemu zdradziłyśmy nasz złowieszczy plan. Montreal przywitał przepiękną jesienią. Idealna pogoda na spacery, gorącą czekoladę i świeże, chłodne powietrze maluje nos na czerwono. Pewnie myślicie sobie, że nie ma czym się zachwycać, ale gdy się przez cały rok widzi piach, burze piaskowe i wysuszone palmy, to zmiana klimatu i krajobrazu na liściasty cieszy ogromnie. Zjedliśmy przepyszne steki, wypiliśmy winko i czas było się przygotowywać do drogi.
Bilety kupiłam już wcześniej u przewoźnika MegaBus, który oferuje bilety w różnych cenach od jednego dolara w górę. Oczywiście zasada jest prosta, im szybciej się rezerwuje i w najgłupszym przedziale godzinowym, tym taniej. Mój czas jest niestety ograniczony layoverem, więc nie było co kręcić nosem, zarezerwowałam to co było, po cenie do przejścia. Zapytałam w hotelu o stację autobusową, i na 45 minut przed odjazdem poszłyśmy na zbiórkę. Na miejscu byłyśmy piętnaście minut przed czasem, ale oczy przetarłam ze zdziwienia, gdy na tablicy odjazdów nie było naszego autobusu do Toronto. Zapytałam skrzywioną panią w okienku z napisem "Informacja", która z grymasem na twarzy stwierdziła, ze jesteśmy nie na tym dworcu i jak weźmiemy taksówkę, to może nam się uda dojechać na czas. Serce w gardle, zagotowałam się w środku i zła na siebie, że tego dokładniej nie sprawdziłam wskoczyłam do taksówki, która jak na złość utknęła w korku. Jak może być w piątek w nocy korek, no jednak może. Aaa..zapomniałam o jednym, przy rezerwacji on-line, nie ma możliwości dokonywania żadnych zmian w bilecie, co jeszcze bardziej mnie zestresowało, że jak ciemnoskóry taksówkarz nie pofrunie tą karocą, to Niagarę zobaczymy na pocztówce, a wydane dolary będę mogła tylko opłakiwać przy butelce wina. Byłyśmy spóźnione, zdyszane i z uśmiechami na twarzy, że nam MegaBus nie odjechał.
Niewygodnie, ciasno, ktoś mnie nadepnął jak szedł do toalety, pani z ostatniego rzędu spadł cukier i się zrobiło nerwowo, no i najważniejsze - za oknem leje jakby się chmura oberwała i nie wygląda jakby miało przestać. Do Toronto dojechałyśmy przed siódmą i po czterdziestu minutach, siedziałyśmy w kolejnym autokarze do stacji Niagara. Wreszcie koniec, kierowca poprosił o zabranie rzeczy osobistych i sprawdzenie dokładnie czy się czegoś nie zostawiło. Wysiadamy. Leje to mało powiedziane, wichura, pada, pada, pada, pada...nie przestanie. W małej poczekalni z paroma plastikowymi krzesłami zaczerpnęłyśmy informacji, gdzie ta cała Niagara. W sobotę autobusy jeżdżą według rozkładu weekendowego i mamy dwie opcje. Wziąć lokalny, zwykły, liniowy i potem maszerować dziesięć minut ( od razu mi się nie uśmiechało ), albo poczekać półtorej godziny na drożdży, ale można wsiadać, wysiadać cały dzień. Czekamy. Za oknem dalej mokro. Justyna idzie zapytać jeszcze raz. Mężczyzna z łysiną i wielkimi wyłupiastymi oczami, dał parasol i kazał już sobie iść na ten miejski autobus, bo wyglądałyśmy jak lumpy. Autobus zatrzymał się na światłach i wysiadłyśmy jako jedyne zainteresowane. W okolicy żywego ducha, wiatr wieje, buty już mokre, z włosów kapie, a parasol wygina się na wszystkie strony. Zimno jak w chłodni, sklepy i domy strachów świecą pustkami, turystów brak, ale jesteśmy my. Co dwa metry wchodzę do sklepu z pamiątkami, żeby się trochę ogrzać, ale powoli i to nie zdaje egzaminu, bo mokra już jestem cała. Wreszcie widać pieniący się wodospad. Światło na przejściu dla pieszych się nie zmienia, aż w końcu przechodzimy na czerwonym. Zmarznięte, przemoczone, robimy zdjęcia z miną udającą, że jest wspaniale i wcale nie pada.
Szukamy przystanku, żeby wrócić do poczekalni, w której przyjdzie nam spędzić długie godziny, bo przecież nie można zmieniać godziny na biletach, a planowałyśmy pobyt nad wodospadem aż do piętnastej. O jedenastej byłyśmy już usadowione na plastikowym krzesełku i obmyślałyśmy plan, jak tu się wcześniej wydostać z tego wariatkowa. Podjechał autokar i poszłam się zapytać kierowcy, czy może nas zabrać wcześniej spisując numer rezerwacji z rejsu za cztery godziny. Pech, to pech, hinduska żmija, która okazała się być kierowcą nie miała najmniejszego zamiaru nas zabrać, i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Hindus to gnida. Następny za ponad godzinę, czekamy i będziemy znowu próbować. Dzięki Bogu ten od parasola z informacji i kierowca się znali i bez żadnego "ale", zabrał nas wcześniej. Jejciu, jak się cieszyłam. Z Toronto poszłyśmy za ciosem, a tam starszy Pan, zrobił szybką kalkulację i mając wolne miejsca pozwolił nam się zabrać wcześniej. Takim sposobem, przyjechałyśmy do Montrealu wyczerpane, ale za to z masą wrażeń, które jeszcze będziemy wnukom opowiadać.
Następnego dnia z samego rana wybrałyśmy się na niedzielny spacer po mieście. Piękna architektura i przyjemny klimat tego miejsca sprawia, że spędzamy tam przedpołudnie. Jemy obiad w restauracji i kupujemy kilka ciuchów w Forever XXI. Drzemka przed podróżą do Doha jest wskazana, tym bardziej, że spodziewamy się pełnego lotu (293 osoby w ekonomicznej) w tym 14 infantów, drugie tyle dzieciaków i 40 staruszków na wózkach inwalidzkich, a na koniec 96 specjalnych zamówień na jedzenie. Lot przeżyłam, rozbawili mnie hinduscy bliźniacy z siwiuteńką brodą prawie do kolan i niebieskim turbanie, a także pani, która dała mi kartkę z napisem po angielsku "proszę dać mi coś do jedzenia, może być kurczak albo wegetariańskie danie, i coś do picia sok pomarańczowy lub wodę". Przygotowanie do podróży Level Advanced. Pani leciała sama, najprawdopodobniej do Iranu i mnie strasznie rozbawiła. Gdyby wszyscy byli tacy pomysłowi, marzenia dobra rzecz. A teraz idę smażyć racuszki i wieczorem koszmarny lot do Kasablanki z międzylądowaniem w Tunisie. Blee..Nie lubię!