sobota, 29 grudnia 2012

ZAPACH KADZIDEŁ - OMAN


Wyjazd do Omanu, był w planach już od dawna, tylko coś nie mógł się urodzić. Aż pewnego pięknego dnia, koleżanka Ariadna zaintrygowana propozycją wycieczki, powiedziała że wyruszy ze mną na podbój jednego z piękniejszych Państw Półwyspu Arabskiego. Tyle się słyszy z każdej strony, jak tam cudnie, jak zielono, jak orientalnie, aż przyszedł czas przekonać się na własnej skórze. Cztery dni wolnego, samolot zarezerwowany dla odmiany przez FlyDubai, czyli tanią linię lotniczą z Dubaju. Mimo dłuższej podróży, bo z przesiadką w Dubaju to przynajmniej gwarantowane miejsce w samolocie. Na pokładzie do Dubaju 17 pasażerów, miejsca do wyboru do koloru. Już  mi się podoba. Na pokładzie sympatyczna załoga, twarzowe uniformy i kapitan Carlos, który leciał trochę jak pijany. Oj..rzadko robi mi się słabo, a już szukałam jakiegoś woreczka. Najbardziej zaskoczył mnie filmik o bezpieczeństwie na pokładzie samolotu. Musicie zobaczyć bo jest genialny!

W Muskacie wylądowałyśmy po południu. Odebrałyśmy samochód z wypożyczalni i wyruszyłyśmy w poszukiwaniu najstarszego hotelu w stolicy, w którym miałyśmy nocować http://www.mutrahotel.com/home.php. GPS nie chciał z nami współpracować, a pożyczony przewodnik po dziesięciu minutach chciałam wyrzucić przez okno. Droga z lotniska zajęła nam chwilę, bo zdążyłyśmy się zgubić kilka razy. Najczęściej w momencie gdy kończyła się już droga, uznawałyśmy że to jednak nie tędy droga. Oznakowanie dróg ma wiele do życzenia, co przepłaciłyśmy zawałem serca wjeżdżając pod prąd jednokierunkowej ulicy. Dzięki Bogu nic się nie stało, ale bez przygód na początku by się nie obyło. Potem znowu się zgubiłyśmy, podjeżdżając wzdłuż wielkich skał pod oświetlony żółtym blaskiem księżyca meczet. Skończyła się droga, nawrotka i dzielnicą na skalnej górze zjeżdżałyśmy do głównej drogi. Za nami biały samochód na omańskich numerach mrugał w nas światłami. Zatrzymałam się, żeby zorientować się w sytuacji gotowa do opuszczenia szyby, na co Ariadna krzyczy "nie otwieraj!" w końcu nie wiedziałyśmy czy to bezpieczne posunięcie było. Oczywiście otworzyłam. Mężczyzna w białej kandurze ( regionalnym stroju arabskim ) i kummie na głowie uśmiechnął się do nas przyjaźnie i zapytał, gdzie chcemy dojechać. Hotel był niedaleko, ale przez przebudowę drogi, można się było zgubić po raz kolejny tego dnia. Chłopiec siedzący na miejscu pasażera przyglądał nam się uważnie. Domyślam się że to ojciec z synem byli dla nas tak życzliwi i pojechałyśmy za nimi, aż pod samiuśkie drzwi hotelu. Na koniec zapytali czy potrzebujemy jeszcze jakiejś pomocy i pomachali na do widzenia. Witamy w Omanie.

Sułtanat Omanu przywitał nas tak ciepło i serdecznie, że od razu się zakochałam. Już od lotniska można było wymienić kilka słów z Omańczykami, co w Katarze jest prawie niewykonalne. Uśmiech gości na ich twarzach od ucha do ucha, słońce świeci a w powietrzu czuć zapach kadzidła. Na straganach mijamy dymiące kadzielnice, którymi pachnie dosłownie wszystko. Dym o zapachu lawendy, piżma i drzewa sandałowego, można poczuć w kawiarniach, sklepach a nawet w muzeach. Już od czasów starożytnych kadzidła używano w obrządkach religijnych. Wonny dym z omańskich żywic unosi się dziś ku niebu nawet w Watykanie. Egipskie hieroglify mówią o ekspedycjach wysyłanych przez królową Hatszepsut na tereny dzisiejszej Somalii, w poszukiwaniu drzewek kadzidłowca. Kadzidło miało też znaczenie praktyczne, królowa stosowała je jako perfumy i środek przeciw zmarszczkom. Cenniejsze niż złoto, było dobrem luksusowym, na które mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi. Wchodzimy na autentyczny omański souk, gdzie zachwycam się drewnianymi sklepieniami, które wyglądają przewspaniale. Sprzedawcy machają przed nosem szalikami, mrucząc pod nosem "paszmina madam, paszmina, see". Nie chcemy oglądać szalików, wchodzimy do sklepy ze starociami, których jest tyle, że w głowie mi się zakręciło. Piękne stare kłódki, dzbany, monety, nawet pantofle z zadartymi noskami, niczym zdjęte ze stóp Alladyna. Jakby się dobrze poszperało to i dywan by się znalazło. Na stole leżą noże, oryginalnie zakrzywione zakładane na specjalne okazje. Kandżar (nóż) widnieje na fladze narodowej, znaczkach i myślę, że mógłby być ciekawą pamiątką do mojej kolekcji.



Stary Muskat przypomina mały labirynt dróg jednokierunkowych. Dobrze, że paliwo jest tanie, bo inaczej straciłybyśmy tam fortunę na naszym błądzeniu po mieście. W bardzo lokalnej knajpce na świeżym powietrzu, zjadłyśmy mięsną ucztę, popiłyśmy najlepszą na świecie miętową herbatą i wróciłyśmy spacerkiem do hotelu. Zmęczenie dało już się we znaki, bo zasnęłam na zawołanie. Rano zaczynamy zwiedzanie. Przed nami dzień pełen wrażeń. Dobranoc.

czwartek, 27 grudnia 2012

Z WIZYTĄ W DOHA

Święta minęły tak szybko i bez pompy, że nawet ich nie poczułam. Mam w domu dwie małe choinki i kilka dekoracji, ale atmosfery magicznych świąt w tym roku nie było. Za oknem ciepło, co katarskiej zimy w ogóle nie przypomina, ale tylko się cieszyć, bo wreszcie można oddychać i otworzyć w domu okno. Grudzień w Doha mógłby trwać przez cały rok. Ajj..marzenia...

Pierwszym lotem z Polski przyleciała Mama. Druga wizyta w Katarze była równie ekscytująca, jak ta pierwsza. Goście zawsze wnoszą trochę zamieszania i bałagan w pokoju, ale później łezka się w oku kręci, że czas się już żegnać. Byłyśmy na przepięknym koncercie Samiego Yusufa w amfiteatrze pod gołym niebem i puszystymi gwiazdami, poleciałyśmy na Malediwy i spiekłam się jak rak. Lepiłyśmy pierogi, grałyśmy w karty i śmiałyśmy się w nocy tak bardzo, że prawie sąsiadki pukały mi w ścianę. A wszystko dlatego, że Mamę wystraszyłam tak bardzo, że serce stanęło jej w gardle, a ja nieświadomie odegrałam scenę jak z nagrodzonego Oskarem horroru. Poszłam spać trochę wcześniej, bo oczy same mi się zamykały. Współlokatorki nie było w domu, a mama siedziała jeszcze przy komputerze, gdy ja położyłam się spać. Pożyczony dmuchany materac zajmował pół pokoju i w nocy prawie całkowicie schodziło z niego powietrze. Na całe szczęście, za pomocą guzika pompował się automatycznie, bucząc jak stary odkurzacz. W całym mieszkaniu było ciemno. Mama weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi, odwróciła się plecami do mojego łóżka i uruchomiła dopompowanie materaca. Obudzona hukiem z materaca, wstałam i poszłam do łazienki zostawiając uchylone drzwi. Gdy materac był już napompowany, mama zobaczyła że drzwi są otwarte i słychać jakby ktoś był w mieszkaniu. Pomyślała, że ja w łóżku śpię jak zabita, Moniki nie ma w domu, a ktoś łazi po mieszkaniu. Serce waliło jej tak, że aż ja w łazience słyszałam a jak się wszystko wyjaśniło, popłakałam się ze śmiechu. "Miśka Ty mi takich rzeczy nie rób"-usłyszałam.

Na Malediwach była piękna pogoda, warto o tym wspomnieć, bo czasami deszcz potrafi zaskoczyć. Byłyśmy tam tylko jeden dzień, więc bardzo nam zależało, żeby słoneczko błyszczało na niebie. Tak też się stało. Popłynęłyśmy z samego rana na wyspę Vadoo http://www.adaaran.com/prestigevadoo/ gdzie odpoczęłyśmy na białym piasku i nie mogłyśmy się nacieszyć pięknymi widokami. Ile razy tam jestem, tyle razy czuję się jak w raju. Zrobiłyśmy milion zdjęć w każdej możliwej pozie, a że cała plaża należała do nas, można było się wyginać niczym profesjonalne modelki bez większego skrępowania. Delikatny wiatr, turkusowy ocean, ćwierkające ptaszki, wszystko to powoduje, że jest bosko. Przesympatyczna obsługa i iście rodzinna atmosfera sprawiła, że ani mi się śniło z wracać. Ale szybka łódź motorowa była jak szwajcarski zegarek, punktualnie o wyznaczonej godzinie popłynęłyśmy z powrotem do hotelu.


Koniec wakacji przyszedł szybciej niż myślałam i uściskałyśmy się serdecznie na do widzenia. W marcu planuję przyjazd na parę dni do domu, więc będzie okazja zobaczyć rodzinę i przyjaciół. W lutym urlop na który dalej nie wiem gdzie jechać. Może Argentyna? Może Tajlandia a może Curacao? Sama nie wiem, muszę coś wreszcie postanowić, bo obudzę się jak zwykle za pięć dwunasta bez pomysłu. A czas ucieka.

sobota, 22 grudnia 2012

WESOŁYCH ŚWIĄT


Najszczersze życzenia.
Pięknych i radosnych nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia,
Świąt spędzonych w rodzinnej atmosferze,
Abyście znaleźli dużo kolorowych prezentów pod zieloną choinką,
Świąt które, dadzą wam trochę radości i odpoczynku,
A co najważniejsze nadzieje na Nowy Rok,
Aby był dużo lepszy od obecnego.

Życzy:
NIKA

wtorek, 18 grudnia 2012

CO SIĘ STAŁO?

Drodzy czytelnicy! Pragnę najmocniej jak potrafię, przeprosić za tak nagłe zablokowanie strony. Należą Wam się nie tylko przeprosiny, ale także wyjaśnienia. Po opublikowaniu posta pt."Warszawa nie da się lubić", rozpętała się burza. Posypały się obelgi i wyzwiska, przenosząc swoją siłę rażenia z bloga na forum internetowe portalu lotnictwo.net.pl OTWÓRZ LINK. Na portalu zaczęło się niewinnie
 OSSEAN pisze:
 "ciekawy blog CC Qatara do przeczytania ale najważniejsze z tego wpisu to:

"Plotka głosi, że od marca do Warszawy będzie latał duży samolot, więcej miejsc, większa szansa na wyjazd do domu. Na następne tygodnie loty są już obstawione i bilety sprzedają się jak świeże bułeczki. Wzrośnie też liczba lotów z czterech do siedmiu, czyli będziemy fruwać codziennie i bez dnia wolnego na miejscu."

Wzmianka o plotce nie wzbudziła większego zainteresowania. Przez dwie strony toczy się żenująca dyskusja, która pokazuje prawdziwą twarz forumowiczów. Nazywanie mnie "babką klozetową", "powietrzną kelnerką", "głupią babą" itp. nie robi na mnie wrażenia. Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Szkoda, że człowiek nabiera odwagi w momencie, gdy pod tekstem wyświetla się ochronny napis"ANONIMOWY". Wiele razy powtarzałam i powiem to jeszcze raz. Wszystkie wpisy na MOIM blogu są tylko i wyłącznie oparte na MOICH własnych doświadczeniach. Jeśli Pani w sklepie jest tak niemiła, że poświęcę jej jedno zdanie o tym co zaszło, to znaczy że taką wyrobiłam sobie opinię o tej osobie. I nie uważam, że wszyscy pracownicy Carrefourów, sklepów i sektora usług są tak niekompetentni jak ta Pani. Ale jakbym miała pisać tylko o tym jak jest pięknie i cudownie, że Warszawa jest najpiękniejszą stolicą świata i że Polacy są mili, sympatyczni, pomocni i nie mogę nikomu nic zarzucić, czy byłabym wiarygodna?

Uderzcie się w pierś i z ręką na sercu powiedzcie, że nie raz doświadczyliście braku profesjonalizmu, niesympatycznej obsługi czy gorszego dnia jakiegoś pracownika. Oczywiście można zamieść wszystko pod dywan i udawać, że nic się nie stało. Ale wstyd mi, gdy widzę takie zachowania w moim kraju, który ma być i jest świadectwem i wizytówką Nas Polaków za granicą. Dlatego będę pisać o Pani która była bardzo nieprofesjonalna, niezależnie od tego ile zarabia. I będę pisać o tym co mnie boli, bo odwiedzam różne miejsca i spotykam różnych ludzi, którzy niezależnie od wykształcenia, kultury w której się wychowali i języka którym mówią, potrafią okazać więcej szacunku i empatii do innego człowieka, niż Wy Anonimowi komentatorzy. Pozory mylą! Nigdy nie ocenia się książki po okładce, tak samo jak nie możecie oceniać mojej pracy, po przeczytaniu jednego postu. Prowadzę mój blog już prawie cztery lata, piszę to co zaobserwuję i co nie każdemu się podoba. Ale nie należę do osób, które widzą świat tylko w różowych barwach. Mocno stoję na ziemi i zawsze wysoko stawiam sobie poprzeczkę, więc odstawcie na bok zazdrość i zawiść, że ktoś może mieć lepiej, tylko weźcie się do roboty.

Wydaje wam się, że w Katarze w domach błyszczą złote klamki, bo w gazecie pojawił się artykuł " Katar raj na ziemi" OTWÓRZ LINK? Myślicie, że Polacy na emigracji nie chcą wrócić do Polski, że nie brakuje im polskiego marudzenia i mrozu w zimie? W Katarze żyje się inaczej, wolniej, nikogo nie obchodzi z której części świata tu przyjechał, czy ma dostęp do bieżącej wody i czy wie jak korzystać z toalety. Mogłabym się złościć na moich pasażerów, którzy jak napisałam, "dają nam nierzadko popalić" ale nigdy im tego nie pokażę. Nie dzielę moich pasażerów na klientów lepszych i gorszych, każdy otrzymuje pięciogwiazdkowy serwis i bezpieczeństwo na pokładzie, niezależnie czy to Hindus, Arab czy Europejczyk. Noszę mundur z wielką dumą i bardzo mocno doceniam to, że mogę być częścią siedmiotysięcznej załogi najlepszych linii świata. Moja opinia o sytuacjach, które mnie spotykają i doświadczeniach, które zdobywam nie ma na celu nikogo urazić. Różnice kulturowe czasami mnie złoszczą, czasami rozbawią do łez, czasami mam ochotę rzucić wszystko i zakopać się w wydmie na pustyni. Ale w życiu spotykam się z niesprawiedliwością, która sprawia, że robi się przykro i człowiek zaczyna się zastanawiać po co to wszystko.

Przepraszam wszystkich, którzy poczuli się urażeni moim postem o krótkim pobycie w Warszawie. Z uwagi na zaistniałą sytuację, blog będzie miał okrojoną formę. Osoby dla których blog był swego rodzaju przewodnikiem, gdzie mogli znaleźć wskazówki dotyczące rekrutacji, życiu w Katarze i warunkach pracy jako stewardessa, z przykrością dodaję, że nie będą już miały do tego dostępu. Tym blogiem otworzyłam niejedne drzwi, które przybliżyły nie tylko zawód stefki, ale dodały otuchy i odwagi tym, którzy wahali się czy tu przyjechać i zacząć największą w swoim życiu przygodę. Dziękuję mojej 78 tysięcznej liczbie czytelników i tym, którzy w tej całej wojnie polsko-polskiej, mnie najbardziej wspierają. Mama poleciała już do domu, będzie więcej czasu na pisanie, bo zaległości zrobiły się spore. Pamiętam cały czas o Omanie, relacja jeszcze w grudniu.

sobota, 1 grudnia 2012

KAPEĆ

Trzy dni na SBY, z którego mnie na dodatek nie ściągnęli, dał się odczuć z każdej strony. Bo ile można siedzieć w domu, gdy z góry było wiadomo, że mają mnie w nosie. Z 4 dni SBYja dostałam godzinny lot tam i powrót, na którym głupia kobieta z groomingu, czyli ta od sprawdzania naszego nienagannego, pięciogwiazdkowego wyglądu, znowu uznała, że moje paznokcie są odrobinkę pomarańczowe. Chyba złożę w Inglocie reklamację na najbardziej soczysty czerwony nr 21 jaki tam mają. No, a że ja nie potrafię trzymać języka za zębami, musiałam się z nią pokłócić. Durna, rumuńska, mała wieśniara. Nie sięga mi nawet do szyi a panoszy się jakby była matką wszystkich stefek. Kazała zmyć, moje czerwone paznokcie, zrobiła wykrzywioną minę i zignorowała moje pytanie. Co za baba... Koniec końców, musiałam iść na rozmowę twarzą w twarz do jej pokoju i podchodząc do swojej kumpelki dla odmiany Hinduski powiedziała: " Darling kan ju konfyrm det dys nejl polisz is orendż" - Hinduska jak kazało zapytanie, śpiewająco odpowiedziała - "Jes, jes it is". No i znowu niekt nie stanie po stranie mojej i moich czerwonych paznokci. Żeby już nie sprowadzać na siebie więcej kłopotów jak mam, oznajmiłam że nie będę więcej malować paznokci, bo ktoś ma kłopoty z odróżnianiem kolorów. Ukłoniłam się w pas i poszłam.

Wczoraj wieczorem zaprosiła mnie Monia, na niezapowiedziane lanie wosku, bo w końcu w Doha też należy sobie trochę powróżać. Zabrałam Alpa, który jest moim studentem i udzielam mu lekcji polskiego. Ma bardzo sympatyczną narzeczoną z Polski i chce trochę podszkolić swoje umiejętności. Bardzo miły i ułożony młodzieniec. W moim sbyjowym więzieniu musiałam koczować do 22 giej, więc 22:01 byłam już gotowa do odbicia karty i opuszczenia zakładu karnego. Wsiadłam do samochodu, zapaliłam światła, silnik i poczułam, że coś mi się krzywo siedzi a przód samochodu z lewej strony jakby opadł. To mogło znaczyć tylko jedno. Wysiadłam z samochodu i zobaczyłam kapcia, który o tej godzinie nie wróżył nic dobrego. No i co tu robić. Obok mojego domu, jest jakiś szemrany zakład samochodowy, więc pomyślałam, że chociaż tam powoli się dotoczę, nie uszkadzając koła. No i jak fryzjer ma otwarte do pierwszej w nocy, tak mechanicy o dziesiątej już byli w domu. Pięknie. Nie widziałam, co począć, Alp był w drodze a mi zależało na czasie, bo wosk stygnął i droga do Sławków daleka. Mężczyzna z białej toyoty, musiał zauważyć że mam minę jakby mi zdechł chomik i czym prędzej otworzyłam szybę, mówiąc " I need your help". Wyskoczył z samochodu jak z procy i od razu zaczęła się akcja reanimacja mojego koła.

Zadawał pytania, czy mam to i tamto, jakieś klucze, lewarki dżizys, jakbym ja to miała wiedzieć. Dobrze, że zapasowe koło było o które się martwiłam, że nie mam. Niestety klucz do odkręcenia śrubek w kole nie pasował, a po drugie go nie było i  Pan M. pożyczył mi swój. Przyjechał Alp wspólnymi siłami, udało się zmienić koło. Podałam chłopakom mokre chusteczki, żeby przetarli ubrudzone ręce, bo chociaż to miałam na stanie. No i teraz zadzieram kiecę i lecę do serwisu zmieniać koło, dopompować i umyć bolida, bo jest taki brudny, że wstyd wsiadać. Ostatnio trochę kropiło i kurz, który się już zebrał przeistoczył się w błotnistą maź, pokrywającą całe auto. Potem do biura, gdzie mam parę spraw do załatwienia i w końcu z urlopu z Wyspach Zielonego Przylądka, wraca Gosia. Już się nie mogę doczekać.

sobota, 24 listopada 2012

KOREANKA W KRAKOWIE

Nie uwierzycie. Ja do tej pory przecieram oczy ze zdziwienia. Przed lotem do Kalkuty z którą kojarzy mi się tylko Matka Teresa i cała otoczka Indii, które toną w górze śmieci, sprawdziłam załogę i system wyświetlił dwie Koreanki, Tajkę i dwie Hinduski. Tragedia Posejdona. Przyszłam na briefing trochę wcześniej, bo wyjątkowo nie było ruchu na drodze i busik dojechał bardzo szybko. Po kilkunastu minutach byłyśmy już w komplecie. Zaczęło się od autoprezentacji, czyli skąd się przybyło, jak długo pracuje się w firmie i jakimi językami się mówi. I pierwszy raz ktoś wyrwał mnie w butów. Pałeczkę przejmuje Koreanka i mówi "Hi, my name is Yu-Mi, Im from South Korea and I speak english, korean and POLISH". Zemdlałam. Myślałam, że źle słyszę, ale okazało się, że koleżanka YuMi zasuwa po polsku jak mały robot. Mieszkała rok w Krakowie i rok w stolicy. Uczyła się języka pięć lat w Korei, a potem na Jagiellońskim. Dacie wiarę?

Cały lot rozmawiałyśmy po polsku i nie mogłam się nadziwić, że tak świetnie mówi w naszym języku. Na pytanie co najbardziej podobało Ci się z Polsce, odpowiedziała bez zająknięcia - "tyskie". Potem dodała, że jadła też kiełbaski z niebieskiej nyski przy Hali Targowej i mnie kupiła. Zna wszystkie zakątki, smaki i tęskni za Polską. Powiedziała, że bardzo jej się podobało, tylko "chłopaki nie ładni". Miło było pogadać po polsku, w najmniej oczekiwanym momencie. Na dodatek z ostatnią osobą, którą bym mogła podejrzewać o znajomość jakże trudnego języka.

piątek, 23 listopada 2012

MIŁE NIESPODZIANKI

Od czego tu zacząć? Tyle się zdarzyło, że zdradzę tylko trochę, żeby wyostrzyć ciekawość i wywołać napięcie. A mianowicie. W Omanie było cudownie i oczywiście z przygodami. I to jakimi...Mam piękne zdjęcia, wiele do opowiadania i przelania na ekran kilku smaków i aromatów najpyszniejszej na świecie shishy. O podróżach bez mapy, aż się skończy droga już niedługo.

Jest już nowy roster, wyjątkowo szybko w tym miesiącu, co zaskoczyło nawet ludzi którzy przy nim majstrują. Moja firma pozytywnie rozpatrzyła moją prośbę i dostałam lot do Warszawy. A właściwie z Warszawy. Lecimy do Polski jako pasażerowie 4 tego grudnia ( kozą do Frankfurtu i potem Lufthansą do Warszawy ), aby polecieć z powrotem do Dohy 5 tego. Załoga która przyleci pierwszym rejsem do Warszawy będzie miała layover, a my zabierzemy maszynę i pasażerów z moją mamą na pokładzie i powrócimy na pustynię. Już się nie mogę doczekać.

Zrobiłam też Mamie niespodziankę i kupiłam bilety na koncert brytyjskiego wokalisty Samiego Yusufa. Przez telefon usłyszałam ogromną radość i łzy, a z tej radości pies dostał po głowie - niechcący.

Wracając do kozy, po powrocie z Omanu sprawdziłam maila i tym razem niespodzianka dla mnie, czyli AWANS. Gratulacje i informacja o szkoleniu na F1. Czyli skok do biznes klasy, z którego się cieszę, a najbardziej moje plecy. Dźwigania mniej, pasażerowie z innej bajki, praca inna niż dotychczas i dużo nauki. Czekam z niecierpliwością na trening.

W grudniu zabieram też Mamę na Malediwy, które bidowałam z myślą o lenistwie i podtrzymaniu opalenizny, która w Doha może zniknąć, bo już zima zła. Dostałam też propozycję współpracy. Projekt ściśle tajny, ale sama kiedyś miałam się za to zabrać. Zobaczymy co z tego będzie. No i to tyle w wielkim skrócie. Cieszę się tak bardzo, że chyba pęknę.

czwartek, 15 listopada 2012

BID PO STEKA

Czas do łóżka, mimo że godzina do spania nie zachęca. Dzisiaj nocny lot do RPA, a w samolocie nie ma możliwości regeneracji sił. A ja to od razu robię się śpiąca, jeszcze dobrze nie wystartujemy. Bidowałam RPA, żeby iść na pysznego, soczystego steka. Pomyślicie, że zwariowałam ale najlepsze mięcho, jest właśnie tam. Na drugim miejscu Brazylia, ale jak poszerzę swoje horyzonty, może ktoś przebije moich liderów sztuki kulinarnej. Aż mi ślinka cieknie, na samą myśl o jutrzejszej kolacji i winku. Tego mi na tą chwilę do szczęścia potrzeba.

Po powrocie z RPA, wybieram się z Ariadną do Omanu. Kupiłyśmy bilety u lokalnego taniego przewoźnika FlyDubai, i będziemy przez 3 dni podbijać kraj, o którym słyszy się same dobre rzeczy. Nieoficjalny, wybrany przez samego siebie na ochotnika, ambasador Polski w Omanie Michał, podpowiedział i podrzucił kilka propozycji hotelowych, jedzeniowych, shishowych i dzięki koziej zniżce, mamy wypożyczony samochód trochę taniej.

Podekscytowana jestem niemało. Aparat już się ładuje, 7kg bagażu jeszcze nie, ale to rozpracuję w swoim czasie. Nic dodać, nic ująć - czas gasić światło, zasłonić kurtynę w oknie i powiedzieć dobranoc. Relacja, zdjęcia i wrażenia z Omanu wkrótce.

środa, 31 października 2012

PARLEZ VOUS FRANCAIS? - NIAGARA

Co za kompromitacja. Gdybym brała udział w milionerach, pełna widownia, przyjaciel czeka pod telefonem i Urbański zadaje pierwsze pytanie za sto złotych, "Czy językiem urzędowym w Kanadzie jest oprócz angielskiego, także francuski?", bez zająknięcia odpowiedziałabym, że nie. I poszłabym do domu z wypisaną na czole porażką, oglądaną przez całą Polskę, a potem miałabym najwięcej wejść na YouTubie. Stukam się w głowę, co mi się ubzdurało, że Kanada jest kanadyjska, angielska, wręcz nie może być inaczej. A tu już od briefingu, moja czujność się wyostrzyła, bo według naszych rozpisek przygotowujących do lotu, lecimy do Montrealu - lotnisko Pierre Elliott Trudeau.

Szczęście mi dopisało, bo na locie byłam z Justyną, z którą studiowałam na jednym kierunku w Krakowie. Więc pierwszy raz od dłuższego czasu, miałam super załogę. Już miesiąc wcześniej planowałyśmy wycieczkę nad najsłynniejszy wodospad, który zobaczyć trzeba, a to że musimy jechać autobusem dziewięć godzin w jedną stronę...pozostawię bez komentarza. W Montrealu byliśmy koło piętnastej. Odebraliśmy bagaże i autobus ruszył w stronę hotelu. Oczywiście nikomu się nie przyznałyśmy, że już o północy wyruszamy, bo to jeszcze sobie na głowę kłopoty ściągnę jak mnie zazdrosne nasienie podkabluje. Przyznałyśmy się Bułgarowi, który chciał nas zabrać do gejowskiego klubu, a okazja była spora, bo na ulicach pomarańczowe dynie i przebierańcy paradowali, aby świętować halloween. Głupio było odmówić, więc jemu jedynemu zdradziłyśmy nasz złowieszczy plan. Montreal przywitał przepiękną jesienią. Idealna pogoda na spacery, gorącą czekoladę i świeże, chłodne powietrze maluje nos na czerwono. Pewnie myślicie sobie, że nie ma czym się zachwycać, ale gdy się przez cały rok widzi piach, burze piaskowe i wysuszone palmy, to zmiana klimatu i krajobrazu na liściasty cieszy ogromnie. Zjedliśmy przepyszne steki, wypiliśmy winko i czas było się przygotowywać do drogi.

Bilety kupiłam już wcześniej u przewoźnika MegaBus, który oferuje bilety w różnych cenach od jednego dolara w górę. Oczywiście zasada jest prosta, im szybciej się rezerwuje i w najgłupszym przedziale godzinowym, tym taniej. Mój czas jest niestety ograniczony layoverem, więc nie było co kręcić nosem, zarezerwowałam to co było, po cenie do przejścia. Zapytałam w hotelu o stację autobusową, i na 45 minut przed odjazdem poszłyśmy na zbiórkę. Na miejscu byłyśmy piętnaście minut przed czasem, ale oczy przetarłam ze zdziwienia, gdy na tablicy odjazdów nie było naszego autobusu do Toronto. Zapytałam skrzywioną panią w okienku z napisem "Informacja", która z grymasem na twarzy stwierdziła, ze jesteśmy nie na tym dworcu i jak weźmiemy taksówkę, to może nam się uda dojechać na czas. Serce w gardle, zagotowałam się w środku i zła na siebie, że tego dokładniej nie sprawdziłam wskoczyłam do taksówki, która jak na złość utknęła w korku. Jak może być w piątek w nocy korek, no jednak może. Aaa..zapomniałam o jednym, przy rezerwacji on-line, nie ma możliwości dokonywania żadnych zmian w bilecie, co jeszcze bardziej mnie zestresowało, że jak ciemnoskóry taksówkarz nie pofrunie tą karocą, to Niagarę zobaczymy na pocztówce, a wydane dolary będę mogła tylko opłakiwać przy butelce wina. Byłyśmy spóźnione, zdyszane i z uśmiechami na twarzy, że nam MegaBus nie odjechał.

Niewygodnie, ciasno, ktoś mnie nadepnął jak szedł do toalety, pani z ostatniego rzędu spadł cukier i się zrobiło nerwowo, no i najważniejsze - za oknem leje jakby się chmura oberwała i nie wygląda jakby miało przestać. Do Toronto dojechałyśmy przed siódmą i po czterdziestu minutach, siedziałyśmy w kolejnym autokarze do stacji Niagara. Wreszcie koniec, kierowca poprosił o zabranie rzeczy osobistych i sprawdzenie dokładnie czy się czegoś nie zostawiło. Wysiadamy. Leje to mało powiedziane, wichura, pada, pada, pada, pada...nie przestanie. W małej poczekalni z paroma plastikowymi krzesłami zaczerpnęłyśmy informacji, gdzie ta cała Niagara. W sobotę autobusy jeżdżą według rozkładu weekendowego i mamy dwie opcje. Wziąć lokalny, zwykły, liniowy i potem maszerować dziesięć minut ( od razu mi się nie uśmiechało ), albo poczekać półtorej godziny na drożdży, ale można wsiadać, wysiadać cały dzień. Czekamy. Za oknem dalej mokro. Justyna idzie zapytać jeszcze raz. Mężczyzna z łysiną i wielkimi wyłupiastymi oczami, dał parasol i kazał już sobie iść na ten miejski autobus, bo wyglądałyśmy jak lumpy. Autobus zatrzymał się na światłach i wysiadłyśmy jako jedyne zainteresowane. W okolicy żywego ducha, wiatr wieje, buty już mokre, z włosów kapie, a parasol wygina się na wszystkie strony. Zimno jak w chłodni, sklepy i domy strachów świecą pustkami, turystów brak, ale jesteśmy my. Co dwa metry wchodzę do sklepu z pamiątkami, żeby się trochę ogrzać, ale powoli i to nie zdaje egzaminu, bo mokra już jestem cała. Wreszcie widać pieniący się wodospad. Światło na przejściu dla pieszych się nie zmienia, aż w końcu przechodzimy na czerwonym. Zmarznięte, przemoczone, robimy zdjęcia z miną udającą, że jest wspaniale i wcale nie pada.



Szukamy przystanku, żeby wrócić do poczekalni, w której przyjdzie nam spędzić długie godziny, bo przecież nie można zmieniać godziny na biletach, a planowałyśmy pobyt nad wodospadem aż do piętnastej. O jedenastej byłyśmy już usadowione na plastikowym krzesełku i obmyślałyśmy plan, jak tu się wcześniej wydostać z tego wariatkowa. Podjechał autokar i poszłam się zapytać kierowcy, czy może nas zabrać wcześniej spisując numer rezerwacji z rejsu za cztery godziny. Pech, to pech, hinduska żmija, która okazała się być kierowcą nie miała najmniejszego zamiaru nas zabrać, i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Hindus to gnida. Następny za ponad godzinę, czekamy i będziemy znowu próbować. Dzięki Bogu ten od parasola z informacji i kierowca się znali i bez żadnego "ale", zabrał nas wcześniej. Jejciu, jak się cieszyłam. Z Toronto poszłyśmy za ciosem, a tam starszy Pan, zrobił szybką kalkulację i mając wolne miejsca pozwolił nam się zabrać wcześniej. Takim sposobem, przyjechałyśmy do Montrealu wyczerpane, ale za to z masą wrażeń, które jeszcze będziemy wnukom opowiadać.

Następnego dnia z samego rana wybrałyśmy się na niedzielny spacer po mieście. Piękna architektura i przyjemny klimat tego miejsca sprawia, że spędzamy tam przedpołudnie. Jemy obiad w restauracji i kupujemy kilka ciuchów w  Forever XXI. Drzemka przed podróżą do Doha jest wskazana, tym bardziej, że spodziewamy się pełnego lotu (293 osoby w ekonomicznej) w tym 14 infantów, drugie tyle dzieciaków i 40 staruszków na wózkach inwalidzkich, a na koniec 96 specjalnych zamówień na jedzenie. Lot przeżyłam, rozbawili mnie hinduscy bliźniacy z siwiuteńką brodą prawie do kolan i niebieskim turbanie, a także pani, która dała mi kartkę z napisem po angielsku "proszę dać mi coś do jedzenia, może być kurczak albo wegetariańskie danie, i coś do picia sok pomarańczowy lub wodę". Przygotowanie do podróży Level Advanced. Pani leciała sama, najprawdopodobniej do Iranu i mnie strasznie rozbawiła. Gdyby wszyscy byli tacy pomysłowi, marzenia dobra rzecz. A teraz idę smażyć racuszki i wieczorem koszmarny lot do Kasablanki z międzylądowaniem w Tunisie. Blee..Nie lubię!


środa, 24 października 2012

TYLKO DLA SZEJKÓW


Już jakiś czas temu intensywnie szukałam czegoś o wyścigach wielbłądów. Przyjeżdżając do Kataru, wiedziałam doskonale, że właśnie ten region słynie z jakże orientalnej tradycji i zamiłowania do tego sportu. Poszukiwania nie powiodły się, bo ani google ani lokalne serwisy informacyjne nie podawały żadnej informacji o możliwości udziału w takiej imprezie. Aż tu nagle, pewnego upalnego dnia, gdy smażyłam się na basenie u Sławków, moje uszy wyłapały informację, że jedziemy oglądać wyścigi wielbłądów około 30 km. od Dohy. Aż sobie podskoczyłam w duchu, naładowałam aparat i następnego dnia na trzy samochody, pojechaliśmy na spotkanie z przygodą.

Wyścigi to nie lada wydarzenie. Treningi zaczynają się na początku października, gdy temperatura jest już znośna, a zawody odbywają się przez kilka miesięcy. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że oprócz ciemnoskórego mężczyzny, który nawoził gnój i nawet bez otwierania okna można było "odjechać" z nadmiaru wiejskich zapachów, byliśmy jedynymi w tej okolicy. Nasunęło się pytanie, czy to już po zawodach, czy dopiero przed? Ten od nawozów krzyknął, że wyścig zaczyna się za dwie godziny, a my trzymając się za nosy zasmuciliśmy się i adrenalina trochę opadła. Nie tracąc czasu pojechaliśmy dalej autostradą do miasteczka Duhail. Jak się okazało jest jeszcze coś poza Dohą, a można odnieść wrażenie, że w Państwie o powierzchni województwa opolskiego nie ma już nic więcej. W Duhail jest publiczna plaża, na której arabskie rodziny rozbijają namioty, grillują i śmiecą, dlatego plaża jest bo jest, ale bez żadnych rewelacji. Można spokojnie paradować w bikini i niekoniecznie robi to na pozostałych wrażenie. Chłopcy moczyli się w słonej wodzie, ja plackiem łapałam promienie słońca, a dziewczyny siedziały na brzegu niczym syrenki i prezentowały swoje wdzięki. Ach..czego to morze nie wyrzuci...

Otrzepaliśmy stopy z piachu i wskoczyliśmy do samochodów. Nie obyło się bez wizyty w McDonaldzie i z wyrzutami sumienia, że znowu nas podkusiło pojechaliśmy w stronę toru wyścigowego. Zawody się już zaczęły, a stada wielbłądów poubierane w kolorowe narzuty, ślamazarnie podążały za swoimi opiekunami. Szczerze powiedziawszy wydawało mi się, że to będzie kilka wielbłądów na krzyż, a tam było ich zatrzęsienie. W oddali było widać tor i masę kurzu, co świadczyło o tym, że się spóźniliśmy, bo nas arabski latino, źle poinformował co do chodziny rozpoczęcia zawodów. No ale jeszcze nie wszystko stracone. Poczekaliśmy, aż zrobi się trochę miejsca na drodze i pojechaliśmy na parking przy samym torze. Nie ma tam trybun ani widowni, za to właściciele czworonogów czekają w swoich land cruiserach na start i jadą samochodem wzdłuż toru wyścigowego. Oprócz nich jedzie też telewizja, która relacjonuje każdy start, a było ich uuuu..dużo. Wysiadamy z samochodu, Gosia w żółtej sukieneczce, przykrótkiej jak na katarskie warunki wspięła się na murek i przy barierce czekaliśmy na wypuszczenie kolejnej drużyny. I ruszyli, za nimi białe samochody i kamera telewizyjna, wszystko odbywa się tak szybko, że aparat nie nadąża z robieniem zdjęć.


Po lewej stronie od parkingu znajdowała się coś w rodzaju stajni. Miejsca w którym zbierano poszczególne drużyny m.in. z Emiratów, Katru, Arabii Saudyjskiej itd. i przygotowywano do zawodów. Początkowo do ujeżdżania wielbłądów angażowano dzieci, które ze względu na drobną budowę i niewielką wagę, nie obciążały zwierzęcia. Od 2005 roku wprowadzono zakaz wykorzystywania młodych dżokejów w wyścigach. Częste łamanie praw człowieka oraz liczne obrażenia zawodników, przyczyniły się do wprowadzenia zdalnie sterowanych robotów, które na stałe zastąpiły człowieka. Roboty ubrane są w kolorowe okrycia, po których łatwo zlokalizować komu należy kibicować. Weszliśmy niepewnie do zagrody, gdzie Sudańczycy przygotowywali wielbłądy do biegu. Panowie w różnego koloru galabijach, co drugi z zielonymi kleksami, bo przecież wielbłąd też ma stres przed takim wyścigiem i popuścić może. Zapach jak w cyrku, z kupą pod butem już od wejścia brodzimy w piachu i bobkach. Opiekunowie zachwyceni naszą obecnością, a my uradowani, że możemy robić tyle zdjęć na ile pozwoli karta w aparacie i wejść w każdy zakamarek, skąd widać wszystko jak na dłoni. Zamieszanie, krzyki, jakiś wielbłąd nie chce wstać i ryczy na gościa w turbanie, który ciągnie sznurek, żeby garbny łaskawie podniósł tyłek. Kasia z Gosią na lewo robią zdjęcia, ja po polsku wołam Sudańczyków, żeby się ustawili do zdjęcia. Zrobiliśmy tam taką rewolucję, że zawstydzilibyśmy nawet Napoleona. Przechodząc zagrodę, znaleźliśmy się po drugiej stronie toru, a dokładnie przy boksach z których startuje wyścig. Z ogromną precyzją ustawiano zwierzęta według ustalonych kryteriów.


Szczerze mówiąc, ogromnie byłam zaskoczona, że nikt nie powiedział ani słowa, że się im kręcimy pod nogami. Bardzo nie przeszkadzaliśmy, ale to tak jakby wejść za kurtynę w teatrze i podglądać aktorów jak szykują się do wyjścia na scenę, oślepiając ich fleszami z każdej strony. Naszym się to jednak podobało, bo koniecznie chcieli żebyśmy zrobili sobie zdjęcie z "mudirem" z arabskiego szef i kto wie, może to był jakiś szejk. Mudir z laseczką w białej disz-daszy pozował do zdjęcia i na pytanie czy ma tu swoje wielbłądy, pokiwał przyjaźnie głową. Potem ktoś zaczął tłumaczyć, o podziale wielbłądów na te z jedną gwiazdką i dwoma gwiazdkami, ale nikt nie zrozumiał o co chodziło. Poczekaliśmy aż zawodnicy z robotami na plecach ustawią się w boksach i wystartują w koślawym biegu do mety. Pożegnaliśmy się z przemiłymi opiekunami i "mudirami" i wróciliśmy do samochodu, żeby podjechać jeszcze na metę zobaczyć co tam się dzieje. Jeden zagubiony spacerował po torze w drodze na start, najwidoczniej się rozmyślił i na metę mu się nie spieszyło. Porobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i chwilę potem zobaczyliśmy piękny zachód słońca, który oświetlił pustynię czerwonym ognistym blaskiem. Dziękujemy Moni i Sławkowi za zorganizowanie super wyprawy. To wielki skarb mieć takich wspaniałych przyjaciół.

sobota, 20 października 2012

KHINKALI W TBILISI

Mam chyba jakiegoś pecha. Z jednej strony dostałam ze standbyja Gruzję, ale z drugiej jak już tu doleciałam, to nikt nie chce wyjść nawet na kolację. Kapitan Hiszpan, idzie naprawiać zęby - bo tanio, pierwszy oficer pewnie pomyślał, że nie daj Bóg pojawi się pod recepcją sam i Allah zobaczy jak idzie z kobietami, CS z Filipin razem z Hinduską z biznesu pojechały na trzygodzinną wycieczkę samochodem po mieście z jakimś lokalnym pseudo przewodnikiem, który jechał z nami busem z lotniska i zamęczał, żeby wybrać się z nim na zwiedzanie miasta. Tbilisi jest tak urocze, że przyjemnością jest zwiedzanie na pieszo, niż z samochodu pod opieką jakiegoś przewodnika, którego angielski i wiedza już w busie stanęła pod znakiem zapytania. No ale jak dają pod nos przewodnika za 40 usd za osobę i są chętni to niech jadą. Ja już poczytałam i zwiedziłam w Tbilisi prawie każdy kamień. Ode mnie z tyłu, czyli w ekonomii leniwa Tunezyjka, laska z Kuby, choć Kubanki nie przypomina, bo mamę ma Ukrainkę czy Rosjankę, i na koniec wesołej gromadki chłopak z Południowej Afryki przypominający Hindusa. Nikt nie pojawił się na zbiórce, którą ustaliłam godzinę po przyjeździe do hotelu. No i po raz kolejny poszłam sama.

Mapa nie była mi potrzebna. Uznałam, że pokręcę się trochę po uliczkach, aż znajdę lokalną, gruzińską knajpkę z regionalnymi przysmakami. Nie było jeszcze piątej, ale na ulicy robiło się już gwarno. Ludzie wracali z pracy, na chodnikach rozkładano stoliki z ziarenkami do sprzedania. Poszłam wzdłuż hotelu, minęłam operę, kino, muzeum i kilka sklepów. Podziemnym przejściem, przez które strach przejść za dnia, nie to że jest niebezpiecznie, ale jakoś tak nieprzyjemnie, udałam się na drugą stronę ruchliwej ulicy. Kilka kawiarni z rozstawionymi na chodniku parasolami, przyciągały wzrok i zapraszały na zimne i gorące napoje. Całkiem uroczo, ale mój żołądek był pusty jak pudło, i nakazywał oczom szukać knajpy gdzie wreszcie coś zje. W samolocie nic nie jadłam, bo byłam w kuchni i ani czasu, ani chęci na jedzenie nie było. Skręciłam w lewo, uliczką tak stromą, że podziwiam wszystkie samochody, które stały zaparkowane na poboczu. Bałabym się, że nawet na ręcznym samochód zjedzie na dół i się roztrzaska. I nagle, ku mojemu zdziwieniu pojawia się drewniany szyld "georgian cuisine", nie byłam przekonana czy faktycznie coś tam zjem, ale zaryzykowałam. Wchodzę. Śmierdzi papierochami i nie ma sali dla niepalących, ale w lokalu pełno, więc zakładam, że jedzenie musi być dobre. Przy każdym stole jest przynajmniej jedna osoba paląca, więc zaciskam zęby i siadam przy drewnianym stole i czekam na kartę. Obsługa mówiła troszkę po angielsku, więc nie miałam żadnego problemu z dogadaniem się i zdałam się na to co polecił mi kelner. Zamówiłam pieczoną jagnięcinę w pomidorach na skwierczącym półmisku, khinkali, czyli tradycyjne pierożki, których kształt strasznie mi się podoba, chleb, i placek który nie jestem pewna czy był zrobiony z ziemniaków w połączeniu z czymś, ale to coś było wspaniałe, chrupiące i o lekkim brązowym odcieniu. Do tego białe gruzińskie winko i wyszłam objedzona jak bąk. Wszystko smakowało tak, aż mi się uszy trzęsły.

Wracając do hotelu, ulice tętniły życiem. Panowie i panie na emeryturze sprzedawali od słonecznika po orzeszki dyni. Zatrzymałam się i usiadłam obok siwego sprzedawcy na ławeczce. Policzyłam monety, które mi zostały i za 3 GEL kupiłam słonecznik z dwóch różnych woreczków. Dziadek zaczął napełniać plastikowy worek, a'la kieliszkiem obklejonym taśmą klejącą i gdy uznałam, że zdecydowanie już mi wystarczy, podziękowałam i poszłam dalej uśmiechając się od ucha do ucha. Dziadek nie mógł zrozumieć dlaczego nie chce więcej, przecież zapłaciłam zdecydowanie za dużo, ale odpowiedział zdziwionym uśmiechem i pomachał na do widzenia. Wstąpiłam do sklepu z pamiątkami, ale znowu nie mieli znaczków, więc pocztówek z Gruzji nie będzie. Może innym razem wybiorę się na pocztę, tam muszą mieć znaczki. A teraz w Tbilisi minęło południe i czas iść coś zjeść. Mam ochotę na gorącą czekoladę. Lot wieczorem, więc na mocniejsze trunki się nie mogę skusić. Lubię Gruzję, ma strasznie magiczny klimat. Aż miło było tu znowu przyjechać.

poniedziałek, 15 października 2012

ZACHODNIA AUSTRALIA - PERTH

 

Gdzie mnie jeszcze nie było? Kilka miejsc na mapie jeszcze zostało. Jednym z takich miejsc jest Australia, która fascynuje mnie tak bardzo, że mogłabym tam nawet zamieszkać. Nie na zawsze, ale chociaż na troszkę. Nowe połączenie do Perth, otworzyliśmy z wielkim rozmachem. Zainteresowanie lotami nie zaskakuje, wszystkie miejsca obsadzone a pasażerowie to marzenie każdej załogi. Przesympatyczni, kulturalni, uśmiechnięci, cuda się jednak zdarzają. A żeby tego było mało, mężczyźni wyglądają jak ściągnięci z bilbordów, wypielęgnowani, przystojni, o czarującym spojrzeniu, można sobie w duchu powzdychać. No ale koniec z głupotami w głowie, bo przecież to rzecz wręcz naturalna, że jak mężczyzna atrakcyjny to oko automatycznie ucieka w jego stronę, ukradkiem, wiadomo, żeby się w kłopoty nie wplątać.

W Perth zawitałam na całkiem długo, prawie dwa dni wolnego, więc możliwości spędzenia wolnego czasu było do wyboru do koloru. Szkoda, że załoga nie podzielała mojego entuzjazmu i koniec końców, na zwiedzenia wybrałam się w towarzystwie mojego Nikona. Pogoda była genialna, ciepło, bardzo słonecznie, idealna na zwiedzanie, plażowanie i spacery po parku. Już wiedziałam, że będzie mi się bardzo podobać. W planach było wypożyczenie samochodu, ale byłam jedyną entuzjastką tego pomysłu, sprawdziło się powiedzenie, umiesz liczyć licz na siebie. W recepcji poprosiłam o wydrukowanie mapy, jak dostać się na farmę kangurów, którą poleciła mi Gosia. Na pierwszy rzut oka, miałam do pokonanie trasę dla supermena, ale okazało się to banalnie proste. Z mapką miasta i wskazówkami z hotelu poszłam w kierunki stacji kolejowej, żeby załapać się na pociąg do stacji Bassendean. Mądra głowa nie wzięła ze sobą australijskich dolarów, więc już przy kupnie biletu zaczęły się przygody. Biletomat z uporem maniaka, odmawiał przyjęcia mojej karty kredytowej i tym samym nie mogłam zapłacić za bilet. Nie byłam pewna na ile stref właściwie muszę go kupić, ale bez problemu znaleźli się chętni do pomocy, a wysoka kobieta w butach na koturnie i zwiewnej długiej sukience zakrywającej łydki kupiła mi bilet. Strasznie mi się głupio zrobiło, ale bardzo serdecznie jej za to podziękowałam i jakby nie było zostałam uratowana. 

Wysiadłam w Bassendean i przeszłam wiaduktem na drugą stronę, w poszukiwaniu autobusu z numerem którego nie pamiętam. Znalazłam bez trudu, bo w około oprócz przystanku autobusowego i pomieszczenia na rowery nie było wiele więcej. Znowu stres jak kupię bilet, kierowca pokiwał głową, że bilet z pociągu obowiązuje też na autobus z czego się niezmiernie ucieszyłam. No to jadę. Połowa drogi za mną, najgorsze przede mną bo kierowca zatrzymuje się tylko na żądanie, a przystanki to wystające z ziemi słupki z numerami, których nie sposób dostrzec ze środka autobusu. Czuję się jakbym jechała na koniec świata, mijam niską zabudowę domków jednorodzinnych, żywego ducha w zasięgu kilometra. Z kartki wynika, że powinnam wysiąść po siedmiu minutach, ale skoro nie ma przystanków, to mam orzech do zgryzienia. Poprosiłam o pomoc młodzieńca z długimi włosami i nacisnął dla mnie guzik przy wjeździe na farmę. Gdyby się ktoś kiedyś wybierał, można odwiedzić stronę internetową: www.cavershamwildlife.com.au. Autobus odjechał a ja zostałam sama, i jakbym tam trochę postała, minął by mnie może jeden albo dwa samochody. Przy bramie rozkład jazdy busa, który podwozi pod same drzwi na farmę. Ale nie było napisane, że to aż dwa kilometry od głównej drogi, więc nie tracąc czasu na czekanie, ruszyłam pieszo na spotkanie z kangurami.


Gdy dotarłam na miejsce, byłam już tak zmęczona, że od razu spytałam o której odjeżdża ostatni busik do przystanku, gdy skończę zwiedzanie. Matko, matko, gdybym wiedziała, ze to tak daleko poczekałabym cierpliwie, ale w gorącej wodzie człowiek kąpany to ma za swoje. Kupiłam bilet, zlokalizowałam bankomat, wypłaciłam wreszcie lokalną walutę, wyciągnęłam aparat i zaczęłam zwiedzanie. Kangury leżały na trawce i wyglądały jakby były upalone ziołem i miały wszystkich i wszystko w nosie. Białe i beżowe, duże i małe, z niemowlakami w torbie i jakie tylko się chciało zobaczyć. Można było dosłownie położyć się obok nich i oglądać świat oczami kangura. Śmieszne. Małe kangury robiły furorę wśród dzieciaków, które wcale się ich nie bały. Dużo przestrzeni i najfajniejsze było to, że można było robić tyle zdjęć ile się chciało, a zwierzaki były na wyciągnięcie ręki. Poszłam dalej ścieżką za podskakującym torbaczem, który wyglądał przekomicznie. Załapałam się na popołudniowe przedstawienie, które było jedną z głównym atrakcji dnia i można było zobaczyć perełki australijskiego życia, z tej powiedzmy wiejskiej strony. Prowadzący pokazał proces strzyżenia owcy, dojenia krowy, sprawdziliśmy umiejętności psów pasterskich, które zaganiały owce do zagrody. Dużo ciekawych informacji i całkiem interesujące show. 


Jak już widziałam kangury, na deser zostawiłam sobie misie koala, które spały na grubych gałęziach i nie specjalnie były zainteresowane co się wokoło nich dzieje. Opiekunka opowiadała o miśkach i udzielała odpowiedzi na przeróżne pytania zwiedzających. Park bardzo mi się podobał, pięknie zagospodarowany, dużo wrażeń, warto było naginać dwa kilometry w samo południe, gdzie buty przyklejały się do drogi. Wróciłam autobusem potem pociągiem do miasta i pokręciłam się po sklepach. Na koniec poszłam na obiad i smakowałam pysznej rybki z ziemniaczkami, która były naprawdę wyśmienita. Wieczór z książką Millenium, którą dostałam od mamy, a rano plan wyjazdu na plażę. Byłam już ekspertem od pociągów, biletów itd. więc już nie prosiłam o drukowanie mapy. Dojechałam na plażę Cottesloe, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. Złoty piasek, piękny krajobraz, wydmy i uderzające o brzeg fale. Uśmiechałam się sama do siebie i robiłam pamiątkowe zdjęcia. Zeszłam na dół, ściągnęłam buty i przeszłam niewielki odcinek plażą, mocząc stopy w lodowatej wodzie. Nie wiem jak ludzie mogli się tam pluskać. Brrr...Mogłabym tam odpoczywać i ładować akumulatory, ale trzeba była powoli wracać, bo wieczorem powrót do Doha. W Perth na ostatnią chwilę udało mi się zobaczyć wystawę pt." od Picassa do Warhola", która była w muzeum zaraz przy dworcu kolejowym, więc nie sposób było tam nie zaglądnąć. I tak mój czas w zachodniej Australii dobiegł końca. Z łezką w oku trzeba było wracać, ale mam nadzieję, jeszcze kiedyś tam wrócę. 



sobota, 6 października 2012

PRZERWA

Z uwagi na nagla awarie mojego komputera, troche opoznie pisanie. Nowy laptop juz zamowiony, wiec mam nadzieje, ze wszystko pojdzie gladko i niedlugo bede pisac juz z Toshiby z jeszcze wieksza wena. Nasz (tzn.Gosi i moj) czarny bolid smiga jak wyscigowka i radzi sobie doskonale na katarskich drogach. Fakt, jazda nie nalezy do najprzyjemniejszych, bo kultury na drodze brak i wszystko moze sie wydarzyc. A wiecie ile kosztowalo mnie zatankowanie pelnego baku? 37 rijali czyli okolo 30 PLN, cos pieknego, gdyby tak w Polsce mozna bylo zatankowac i poczuc sie jak krol wsi i okolic. Wczoraj pojechalismy na wyscigi wielbladow, zawsze bardzo chcialam zobaczyc jak Arabowie wydaja miliony na swoje hobby. Oj dzialo sie dzialo, mam zdjecia i mase wrazen, wiec relacja z wyscigu juz niedlugo. A jeszcze jedno mi sie przypomnialo. W drodze z Houston do ladowania zostalo jeszcze okolo 6 godzin i pasazerowie zaczeli sie juz krecic po samolocie. Hindus z branzy olejowej podszedl do mnie i zapytal nad jakim krajem przelatujemy, a ze mamy taka mozliwosc wyswietlenia mapy podrozy zaczelam majstrowac przy monitorze z tylu samolotu. Otworzyla sie zielona plama i kilka kropek z miejscowosciami, ktore mijamy. Oczy prawie wypadly mi z orbit, patrze a tam kropka Gliwice, kropka Katowice, czyli lecialam 30km od domu i przez nastepne pol godziny nie odchodzilam od okna. Az sie cieplej na sercu zrobilo, gdybym miala spadochron i lecielibysmy troche nizej, to bym chyba wyskoczyla. Grudzien zbliza sie wielkimi krokami i Warszawa bedzie na wyciagniecie reki. Zycze wszystkim milej niedzieli, a ja powoli szykuje sie na wieczorny Singapur.

sobota, 29 września 2012

No.40 ZE SPECJALNĄ DEDYKACJĄ

YOU KNOW YOU'RE A FLIGHT ATTENDANT WHEN.........

1. You can eat a 4 course meal standing at the kitchen counter.
2. You search for a button to flush the toilet
3. You look for the "crew line" at the grocery store.
4. You can pack for a 2 week trip to Europe in 1 roll-aboard
5. All of your pens have different hotel names on them
6. You NEVER unpack
8. You can tell from 70 yards away if a piece of

luggage will fit in the overhead bin
9. You care about the local news in a city three states away
11. You know at least 25 uses for air sickness bags-none of which pertain to vomit
12. You understand and actually use the 24-hour clock
13. You own 2 sets of uniforms: fat and thin
15. You always point with two fingers
16. You get a little too excited by certain types of ice
17. You stand at the front door and politely say "Buh-bye, thanks, have a nice day" when someone leaves your home
18. You can make a sentence using all of the following phrases: "At this time," "For your safety," "Feel free," and "As a reminder"
20. You stop and inspect every fire extinguisher you pass, just to make sure the "gauge is in the green"
21. Your thighs are covered in bruises from armrests and elbows
22. You wake up and have to look at the hotel stationery to figure out where you are
23. You refer to cities by their airport codes
24. You actually understand every item on this list
25. Everytime the door bell rings you look up at the ceiling.
27. You open your bathroom doors at home slowly incase someone forgot to lock it.
29. When you ask your spouse when they will be coming home from work you ask for their "ETA"
31. You go through each room at your friends place looking for magazines to read!
32. You bring home different grocery bags full of goodies that you can't get in your home town! and tell a story about it!
33. You know better NOT to date a pilot!
34. Your a fire fighter, a nurse, a security officer and a server all in one!
35. Your a GREAT multi - tasker!
36. You have mastered the art of walking very quickly down the aisle and not catching anyone's eye.
39.you answer your phone by saying "Hi its ..... at "position"
40. when you try and put the foot brake on your shopping cart.
41.When releasing your seatbelt in the car, you try to 'lift the top portion of the buckle and pull apart" and are confused when you can't find it.
42. When sitting in the backseat of your friends car, you check the seat pocket for garbage.
43. when your friends or family ask what time it is, you ask in what time zone!
46. You see rubbish dropped on the floor in your own home and instead of bending down to pick it up, you kick it under the sofa.
47. You have 400 mobile numbers in your adress book of crew you still wanted to meet up with....but when you finally get the time and browes for numbers you cannot put their faces and names together!
48. You locate all the exits when on public transport and learn the door operations.
49. You are standing in an elevator in your hotel and cant remember what floor you're supposed to go to, or what your room number is.
50. You can never make definite plans, otherwise you know you'll be delayed/called out, for sure!
51. You can't help saying goodbye to friends or anyone without sounding patronising... "b'bye now.. bye!
52. when you've finished your dinner you throw the dirty plate in the cupboard and kick the door shut.
53. If you check your breast pocket for a pen when you are going to write a shopping list at home.
54. You automatically uncross your legs, sit back, and fold your arms across your lap when you hear an engine rev up, whether you're a passenger on a flight that day or just in the car
56. when ur going out from the hotel on a layover u smile and greet ppl u meet in the lifts... and ur not even in uniform!
58. You know the water gauge is showing empty and you grab a bottle of water and start washing your hands!
60. You carry around ultra concentrated spray for the smells that come out of the lavoratory to protect you and your fellow co-workers
64. Your dead heading on a flight and your sleeping and you wake up when they say "doors for departure and cross check" or when you hear the high low chimes in the cabin!
65. You tell people to turn off their cellphones or ipods.
66. If someone is smoking you show them the sign and remind them not to smoke!
67. You are ready to shop when you get to your destination!
68. You get so use to standing up while eating you don't even look for a chair anymore.
70. You have soo many pictures, you don't know what album to start with and what pictures belong where anymore!
71. You don't like long walks at the beach anymore, cause all you do is walk the ocean, but 36,000FT above!
73. you have mastered the art of putting on makeup in the car/bus/subway
74. you carry in your purse a stain-remover pencil at all times
75. you apologize for everything
76. you are no longer disgusted at stepping in dog poo: you've seen worse...trust me!
77. you appreciate time at home more than anyone else
78. when you ask someone a question, you stick your ear in their face and put your hand around it in order to hear better
80. you're a pro of small talk and specialize in four categories: children, mortgages, divorces, and your in-laws
81. you've got a bunch of old worthless coins from the pre-Euro era
82. you bring your big suitcase on a one-day layover to get your groceries!
85. you're dead-heading and you offer to place other passengers' luggage in the overhead bins, or bring them blankets.
87. you keep all your creams/perfumes/cosmetics in small pots and bottles so that they pass security cause you know its has to be under 100ML
88. You hear your cell phone ring even when it's not ringing
90. your fruits and veggies at home always go bad because you're always away
92. You have different currencies in your wallet.

So you want to be a flight attendant?

środa, 26 września 2012

KOCHAM JAZZ


Wszystko się zmienia, czas pędzi nieubłaganie, przyszedł więc czas na kupno samochodu. Życie w Doha zaczyna nabierać kolorów, szaleństwo na drodze i stres jest nie mały, dodać mogę że w Egipcie jeździło się cudownie w porównaniu do tego co dzieje się tu. Radości mojej i Gosi nie ma końca, bo auto kupiłyśmy na spółkę. Ach jak przyjemnie, ktoś chętny na jazdę próbną?

wtorek, 18 września 2012

A WSZYSTKIM SŁABO...

Na ostatnich lotach, nie było opcji, żeby ktoś nie korzystał z torebki pt."niedobrze mi, będzie paw". Papierowe torebki są dość istotnym wyposażeniem fotela, oprócz gazetki z duty free i miesięcznika Oryx, ratują nie tylko nas i nasze uniformy ( w dosłownym tego słowa znaczeniu ), ale także komfort pasażerów siedzących obok. Mówiąc krótko, zdarza się że załoga zostaje brzydko mówiąc obrzygana, bo delikwent nie zdążył dobiec do toalety. Wymiotują gdzie popadnie, w naszej samolotowej kuchni, na nas, w łazience do umywalki blokując ją na cały lot itd.itd. Jednym latanie nie służy, inni za dużo piją, a trzeci albo się zatrują albo turbulencje dają się tak we znaki, że momentalnie robią się zieloni na twarzy.

No i dzięki takim pasażerom, mamy jeszcze bardziej przyjemną pracę. Bo przecież ktoś to musi posprzątać. Dawno temu dziecko siedzące w pierwszym rzędzie, który oddzielony jest od klasy biznes firanką, zwymiotowało z dwumetrowym zasięgiem do klasy panów pod krawatami, no i się zrobiła heca. Parę tygodni temu dziewczynka, której dałabym około 4-5 lat, nasikała centralnie na sam środek alejki między siedzeniami. Najgorsze, jest to, że nawet nie sygnalizowała, że musi do toalety i podczas przyjmowania pasażerów na pokład myśląc, że nikt nie widzi, jak gdyby nigdy nic zrobiła wielką plamę na wykładzinę. A to, że była w sukience zakamuflowało całe zdarzenie. Bleee..Często mówi się też o brytyjskim dziecku, urodzonym w kraju przypraw, które posadziło "dwójkę" na siedzeniu, matka nacisnęła dzwonek po stewardessę i kazała to posprzątać. Gówniana praca, mówię wam. Na szczęście niecodziennie mamy takie atrakcje na pokładzie, ale jak nie obsikają pasażera siedzącego obok myśląc, że są w łazience i jakby lunatykując, to obleją drzwi samolotu albo drzwi toalety, bo i to i to już widziałam na własne oczy. Także jak komuś słabo, to staramy się szybko działać, bo zawsze może być gorzej.

I tak ostatnio po powrocie z Australii, po kilkunastogodzinnym odpoczynku, poleciałam do Arabii Saudyjskiej, z postojem na lotnisku. Upchnęliśmy bagaże, wszyscy zapięli pasy, gotowi do lotu, CS robi zapowiedź o przygaszeniu światła i każe nam usiąść na miejscach. Samolot powoli ustawia się w korku do startu i minutę przed włączeniem silników i wzbiciem się w powietrze, kobieta w czarnej sukmanie zaczęła się źle czuć i oznajmiła, że chce wysiadać. No i się zaczęły ceregiele. Kapitan wściekły, pasażerowie jeszcze bardziej, czyli wracamy z powrotem na terminal, żeby panią wysadzić, odnaleźć jej walizkę, karetka, lekarz, ochrona wszyscy postawieni w gotowości, bo to nigdy nie wiadomo, dlaczego Pani sobie wysiada, a jej mąż niewzruszony siedzi obok i udaje, że go nie ma. Nawet powieka mu nie drgnęła, żeby się zainteresować, że jego małżonka opuściła samolot na własną prośbę, a on siedzi jak słup soli i bawi się telefonem. Przeszukaliśmy samolot, czy czarna mamba niczego niechcianego nam nie podrzuciła i polecieliśmy z półtoragodzinnym opóźnieniem do Rijadu. Ale to małe piwo, w porównaniu z ciężarną, która na lotnisku w Doha, konkretnie w łazience urodziła dziecko, porzuciła je i poleciała dalej. Potok krwi na siedzeniu i akt desperacji, pokazuje że nie jest dobrze. Dzielnie musimy stawić i takim sytuacjom czoła.

Na szczęście, teraz kilka dni wolnego. Wczoraj winko, dzisiaj plaża, no i z newsów, planuję zakup samochodu. Na spółkę z Gosią, więc będziemy szaleć pośród diszdaszów w białych dżipach. Poszukiwania wymarzonego samochodu, który będzie mały, szybki jak błyskawica i niezniszczalny trwają. Czas wskakiwać w strój kąpielowy i się plażować, bo pogoda już idealna na opalanie. Wreszcie temperatura spada do 32 stopni. Uff..zaczyna się zima.

wtorek, 11 września 2012

GRUZIŃSKIE CHACZAPURI



Kilka tygodni temu otworzyliśmy nowe połączenie, tym razem na mapę połączeń kozy wkroczyła Gruzja i Azerbejdżan. Pomyśleć można, że nikt nie będzie latał do Tbilisi czy Baku, a jednak obłożenie samolotu zaczyna wzrastać. I ciągle się zastanawiam, gdzie i czemu ludzie tak latają? No biorąc szczególnie pod lupę tą część świata. Ale dobrze, dobrze, niech latają a koza niech otwiera nowe miejsca, będzie w czym wybierać przy kolejnym bidowaniu. Lot upłynął bardzo spokojnie, prawie nie brzęczały dzwonki, żadnych marud, życzyłabym sobie tylko takie loty.


W hotelu byliśmy koło szesnastej i od razu wybraliśmy się na kolację do centrum miasta. Na szczęście CS się od nas odseparował, miał swoje plany a że był wyjątkowo męczący, wieczoru w jego towarzystwie chyba bym nie udźwignęła. Mały samolot więc razem z pilotami było nas sześć osób, gdy usiedliśmy w ogródku w jednej z gruzińskich restauracji. Jedzenie pachniało tak oszałamiająco, że najchętniej zamówiłabym wszystko co jest w karcie. Czerwone wino, sery i wieprzowina zagościły na naszym stole i muszę się przyznać, że nie po raz pierwszy moje kubki smakowe zwariowały. Cudowne, pyszne, aromatyczne, aż się głodna zrobiłam. Mogłam zacząć od opisu miasta i teraz będzie mnie skręcać w brzuchu. Po kolacji wybraliśmy się do a'la jakiegoś znanego klubu , ale chyba nie trafiliśmy w najlepsze miejsce, bo ani atmosfera, ani muzyka, nie zrobiły na nas wrażenia.


Wieczorem to niewielkie miasteczko otoczone górami i mnóstwem zabytków, tętni życiem do samego rana. Z jednej strony rozpadające się domy, a z drugiej skórzane siedziska, designerski wystrój i bary z sziszą, skąd dochodzi klubowa muzyka. Miejsce przypomina nie jeden wakacyjny kurort, a cenowo można czuć się jak król wsi i okolic, bo jest bardzo, bardzo, bardzo przystępnie dla każdego. Następnego dnia z samego rana trzy stefki wyruszyły na podbój miasta z mapą i aparatami w ręce. Zaczęłyśmy od cerkwi, po drodze wstąpiłam do piekarni, gdzie trzy osoby przygotowywały świeże, pachnące chleby i bułeczki z soczewicą i cieciorką. Jeszcze ciepłe i za dosłownie grosze, a do tego dzięki niezwykłej gościnności mogłam wejść do środka, sfotografować wielki piec wbudowany w podłogę, półkę z pieczywem i babcię wyrabiającą ciasto. Brakuje takich miejsc, ojj tak. Miasteczko można zwiedzać na pieszo, bez żadnych przeszkód. Była piękna pogoda, więc z przyjemnością spacerowałyśmy uliczkami mijając muzea, targi kwiatowe i bazary z owocami. Częstowano nas 60% wódką między marchewką i selerem, robiłyśmy zdjęcia grającym w karty na masce samochodu mężczyznom i jechałyśmy kolejką linową, skąd podziwiać można malowniczy widok na całe miasto. Dawno już nie było miejsca, która by mnie tak mile zaskoczyło i naładowało taką energią. Pod koniec zwiedzania, zrobiło się już naprawdę gorąco i usiadłyśmy w restauracji z tradycyjną gruzińską kuchnią. Pyszne! Chętnie tam wrócę, nie tylko żeby zapełnić brzuszek, ale dla samej atmosfery, który jest nieziemska.