piątek, 31 grudnia 2010

HAPPY NEW YEAR !!!

Żegnamy się powoli ze starym i już za parę godzin będziemy witać nowy lepszy 2011 rok. Oj dużo się działo...Robiąc rachunek sumienia,  przypominam sobie wiele miłych chwil. Ten rok zaliczam do bardzo udanych i z pewnością był lepszy niż poprzedni. Spełniłam wiele z moich marzeń. Odwiedziłam fantastyczny Nowy Jork, opalałam się na plaży w Meksyku i nurkowałam z delfinami w Morzu Czerwonym. Zmieniłam pracę na lepszą, skończyłam studia i obroniłam tytuł magistra. Zainwestowałam w siebie, zmieniłam kolor włosów, postawiłam wysoko poprzeczkę i osiągnęłam sukces. Poprawiłam relacje z mamą, dojrzałam do podejmowania decyzji o moich związkach i jestem szczęśliwa. 2010 rok to także przyjaciele, którzy nigdy mnie nie zawiedli. Szczepciu - dziękuję, że jesteś i przyjmujesz na klatę moje opowieści dziwnej treści. Dzięki dla Justyś i ekipy kubusia na putaku, którzy odwiedzili mnie w Hurghadzie. Dzięki dla Klaudii, która spakowała walizeczkę i pojechała ze mną na ważne spotkania do Warszawy, mimo że hostel był w opłakanym stanie. Dzięki dla Miruli, który podnosił w chwilach załamania wywołanego pachołami, który dawał cenne rady i gościł na łodzi kiedy tylko miałam na to ochotę. Nie mogę zapomnieć także o cudownych osobach z HRG - Ani, Natalii, Małej Ani, Michałowi, Piotrkowi i kolegom z innych biur. Dzięki wam, ten sezon był bardzo udany, jesteście cudowni i chciałabym z wami jeszcze kiedyś pracować. Najlepsze życzenia dla wszystkich, którzy czytają bloga, którzy mi z całego serca kibicują i cieszą się moimi sukcesami. Niech 2011 przyniesie dużo szaleństwa, pięknych chwil i momentów, które warte są zapamiętania. Happy New Year !!!

niedziela, 26 grudnia 2010

KIERUNEK NAAMA BAY

Zakwaterowanie w hotelu i pojechaliśmy do centrum Sharmu Naama Bay. Biało-niebieskie taxi nie miało włączonego licznika, więc sami ustaliliśmy cenę. Zapłaciliśmy 5 funtów, za które zostaliśmy zbluzgani na Allaha i wszystkich świętych. No fakt, 3 złote za przejazd 4-5 kilometrów to lekka przesada, ale zabawę w Beżolandii czas zacząć. Przeszliśmy drewnianą kładką przez pas zieleni, palm i przyciętego trawnika, mijając taksówki ustawione jedna za drugą, pilnujące swojej kolejki. Na głównym deptaku pełno restauracji, miejsc przeznaczonych do palenia shiszy i ulicznych biur podróży. Lokalni naganiacze obwieszeni złotymi łańcuchami, w arafatkach na głowach zapraszają na piwko,fajkę wodą bądź świeże ryby, które wylegują się w skutych lodem lodówkach przed wejściem do restauracji. Trudno uwierzyć, że jesteśmy w Egipcie. Ani pół farfocla na ulicy, nikt nie wciąga za rękę do sklepu, tylko od czasu do czasu ktoś krzyknie "mucha rucha karalucha", albo "Adam Małysz niska cena, bezstresowe zakupy".
 
 
Ignorujemy zaczepki i nie możemy się nadziwić, że taka przepaść jest między Hurghadą a Sharmem, a przecież oddalone są od siebie zaledwie 1,5 godziny rejsu szybką łodzią. Siadamy w jednej z knajpek przy deptaku. Kolorowe szmaciane dywany i dywaniki przykrywają pienie palm, które służą za oparcia, a my siadamy na poduszkach i zamawiamy piwko. Ja oczywiście shiszę bez której, nie można uznać wieczoru za udany. Piwo smakuje jak siki, przyniesione od razu w szklankach niczego dobrego nie wróży, domówiłam sprite'a, żeby oszukać moje kubki smakowe, ale nawet z pysznym spritem smakuje jak sik. Pyk, pyk, dymek za dymkiem z jabłkowej shiszy i idziemy dalej. Minęliśmy kilka popularnych dyskotek i zaglądnęliśmy do baz nurkowych, które zabiorą nas na nura w najbliższym czasie. Oferty przeróżne, żadne centrum nie oferuje pływania z rekinami ale za to wymagają minimum 50 nurkowań, żeby wejść do wody. No coż w moim logbooku wielkie braki, ale nawet z brakami które zaniedbałam i nie wpisałam kilkunastu nurków, 50 nurów nie mam. Czyli nie gadamy nurkujemy, troszkę komuś nakłamiemy.

Pierwsze miejsce bezapelacyjnie zajmuje baza, która w swojej ulotce proponuje nurkowanie z camelem. No..jak na Egipt przystało, element zaskoczenia musi być. Jak się później okazało baza nurkowa nazywa się Camel i nurkowania z wielbłądem nie będzie. Naładowaliśmy internet USB, który wzięłam ze sobą i mogliśmy poszukać sensownego centrum nurkowego przez internet. Polskie centrum nurkowe Nautica http://www.nautica.pl/egipt/ stworzyło dla nas najlepszą ofertę, a nurkowanie z Polakami różni się znacząco od egipskich standardów. Wróciliśmy do hotelu taksówką i przydrinkowaliśmy, jak to czynią wszysty polscy urlopowicze, a bez tego w hotelu Amarante nie przeżylibyśmy ani jednego dnia. Znieczulenie na otaczających nas radzieckich cyrkowców było nieuniknione.

piątek, 24 grudnia 2010

WITAME WAS W SHARMEJ SHEJKU

Do lotniska w Pyrzowicach dojechałam przed czasem. Planowano zbiórkę na 7 rano, więc poszłam jeszcze z Gosią zjeść małe śniadanko i napić się herbaty. Wjechałyśmy windą na drugie piętro po odbiór biletów. Pani z biura podróży, wskazała nam drogę do odprawy bagażu. No i zaczęły się niespodziewajki, czyli opóźniony lot minimum godzinę. Dwie natapirowane tipsiary paliły papierosy w miejscu oznaczonym hasłem "punkt widokowy", więc nie było sensu pchać się w ten dym. Z drugiej strony zastanawiający jest fakt, że można sobie palić w takim miejscu i nikt nie zwrócił na to uwagi. Lotnisko na szczęście dysponuje bezprzewodowym internetem, który był zbawieniem. W powietrzu można było obserwować ciekawe zjawiska i zachowania polskich wycieczkowiczów, którzy nie tylko klaszczą kiedy samolot ląduje, czytają wydrukowane z wikipedii informacje o miejscowości i piją dużo alkoholu, ale także gubią baterie do aparatu, szukają toalety, wymieniają się wrażeniami z podróży do Tunezji, Turcji i Maciowakszy. Pragnę także pozdrowić Panią, która zabrała ze sobą bochenek chleba, 3 siatki jedzenia i słodyczy oraz Panią, która miała nałożone domowe papucie. W Sharmie byłyśmy jakoś koło 16-stej czasu lokalnego. Czyżby było podobnie jak w Hurghadzie? Duże, piękne, czyste lotnisko w porównaniu do kurnika w HRG to cud stworzony beżowymi łapkami. Schody ruchome, świąteczne dekoracje i co najpiękniejsze, nie jest wymagane kupno wizy. Chyba, że ktoś planuje wyjazd do Kairu to wtedy jest szczuplejszy o 15 dolców.

Idziemy do przedstawicieli Itaki, widzę kolegę ze szkolenie i z promiennym uśmiechem pytam do którego autokaru się udać. Wiele razy przekazywałam złe informacje w pracy rezydenta, teraz padło na mnie. -Dzień dobry, niestety nie ma dla Was miejsca w hotelu Oriental i zabieramy was do Amarante. Zaniemówiłam. -Że co proszę? Mowy nie ma, nie jadę do Amarante, który poszedł do odstrzału na samym początku, ze względu na wszystko. Sama się zaskoczyłam, że tak zareaguję na tą zmianę i krew w żyłach się zagotowała. No trudno, nie udało się dogadać, za to musieliśmy się dać zaobrączkować jak cielaki w opaski all inclusive. Hotel w arabskim stylu, pełny dziwacznych Rosjan i kilku Angoli, którzy też chyba mieli przekwaterowanie, bo nie wierzę, że ktoś sam, świadomie, dobrowolnie wybrał sobie taki hotel.

W średnich nastrojach z granatowymi paskami na nadgarstkach zaczęliśmy wakacje pt."w poszukiwaniu rekinów". Pojechaliśmy rozejrzeć się po okolicy i nie mogliśmy się nadziwić, że w Sharmie jest tak CZYSTO! Czy to aby na pewno arabowo? Nie chce się wierzyć, na ulicy nie ma papierów, śmieci i głodnych kotów, na ulicach pomalowane pasy, taksówkarze mili i uprzejmi, stojący na postojach taksówek. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Nie było natarczywych śmierdzących ciapciów w galabijach, ani żebrzących dzieci, nawet trąbienie jest jakieś ograniczone. Do centrum miasta mamy blisko, więc jedziemy zrobić rozeznanie w terenie jak wygląda Sharm. Aaaa..nie powiedziałam o Pani stewardessie czeskich linii lotniczych, która czytała informacje po polsku i było to urocze. Kilka razy prychnęła w mikrofon, chyba ze śmiechu, bo skoro ich język wydaje się nam śmieszny to może i nasz dla nich też. Informacja po polsku " witame was w sharmej shejku est hodina za tri godiny a czterydesat minut". Brawo za odwagę i ogromny wysiłek jaki Pani włożyła w przekazanie informacji w zrozumiałym dla wszystkich języku.

C.D.N

sobota, 11 grudnia 2010

JEDZIEMY NA URLOP

Za oknem zima, więc pakuję walizkę i jadę na wakacje. Stęskniłam się już za beżolandią na tyle, żeby załadować się na pokład samolotu do Egiptu, ale nie na tyle żeby polecieć do Hurghady, więc na celowniku Sharm. Tam mnie jeszcze nie było. Będę opisywać wrażenia, pić drinki z palemką i siedzieć w arabskich knajpkach. Tydzień w ciepełku...ooooojj..tak.

wtorek, 7 grudnia 2010

ŚNIEG I MRÓZ

I jak to bywa o tej porze roku, spadł śnieg i temperatura spadła dużo poniżej zera. Jest zimno i nie chce się nawet wychodzić z domu. Od razu człowiek tęskni za beżolandią, a najbardziej za słońcem, plażą i nurkowaniem. Ale kto wie..może jeszcze przed świętami wyskoczę na tydzień do Egiptu? No zobaczymy, warto się nad tym dłużej zastanowić. Dzisiejszy dzień nie napawa optymizmem, pada deszcz, który jest gorszy od śniegu, bo od razu robi się ciaplajda i nie sposób nie wrócić do domu w mokrych butach i zamarzniętych stopach. Dlatego też, czekając na tatę, który dziś wpada z krótką wizytą, zamówiłam zakupy w Almie. Plusy sa takie, że nie tracę czasu na objeżdżanie sklepu z wózkiem, nie stoję w kolejce, nie denerwuję się, że czegoś nie ma albo ja nie umiem znaleźć, potem nie tracę czasu na stanie w korku i dojazd do domu, a na koniec nie wyzionę ducha wchodząc po schodach z 2 zgrzewkami coca-coli, wody mineralnej, ogórków w słoiku i innych ciężarów. Uwielbiam zakupy w Almie! Ktoś kto wymyślił zakupy online powinien dostać nagrodę.

Zima, zima, zima zła..brrr..czas posprzątać, coś poczytać, posłuchać Brodki...:))))

piątek, 3 grudnia 2010

PIERNIKI DOMINIKI

 
Dawno nie pisałam nic o moich zdolnościach kulinarnych. Muffinki robię już z zamkniętymi oczami 
i wychodzą zawsze rewelacyjnie. Teraz czas na pierniczki. Bo ponieważ idą święta, i tak długo będą szły, że moje pierniki pewnie nie dotrwają i zostaną zjedzone, trzeba upiec coś co przypomina świąteczny czas, tak więc pierniki. No jest z nimi trochę babrania się, szczególnie jak ktoś chce mieć z wzorkami, a jak ktoś chce mieć każdy inny, ewentualnie kilka podobnych ładnych, żeby jeden jak się zje nie było szkoda, to 2 dni trzeba liczyć..oojjj takk..

Przepis na pierniczki mam od babci. Zapisany na kartce powinien wyjść idealnie według tego co tam napisane, a za każdym razem wychodzi jak się piernikom a nie mi podoba. Raz za grube, raz za chude, raz za twarde a raz mięciutkie i pyszne. Te akurat wyszły pierwsza klasa i to chyba dzięki słoikowi z miodem. Ale dobra tam, piszę co potrzeba.

SKŁADNIKI:
- słoiczek miodu
- 1 kg mąki tortowej
- 1/2 kg cukru
- kostka margaryny
- 4 jajka
- przyprawa do piernika
- szklanka mleka
- kieliszek wódki lub wina
- 3 łyżeczki kako
- 2 łyżeczki sody
- łyżeczka proszku do pieczenia

Na początek ciasto, czyli szukamy garnka i bęc. Słoiczek miodu + kostka margaryny + 1/2 cukru - rozpuszczamy na małym ogniu, żeby się wszystko rozpuściło. Dodajemy mąkę, jajka, 2 łyżeczki sody rozpuszczone w szklance mleka, kieliszek wódki lub wina, przyprawę do piernika ( ja dałam 1,5 opakowania), proszek do pieczenia i 3 łyżki kakao. Mieszać mieszać aż będzie gęste i ręka będzie bolała. Wkładamy do lodówki i zabieramy się za ciasto następnego dnia. Rozwałkować chyba każdy potrafi, wyciag foremkami wzory chyba też, więc ten etap pominę. Nastawiamy piekarnik na 160-180 stopni i pieczemy 10 min.

Czekamy aż wystygną i właściwe można już malować, albo ozdobić na wiele różnych sposobów. Ja najbardziej lubię kolorowy lukier i własnoręcznie malowane wzory. Ale to już jak kto lubi. Barwniki spożywcze można kupić w każdym większym sklepie. Moje są z Lidla.

Smacznego :)))

piątek, 19 listopada 2010

WIZYTA W STOLICY

Dawno, dawno temu wpadł mi do głowy pewien pomysł. Przeglądając oferty pracy pomyślałam, że fajnie byłoby coś zmienić na lepsze. Oczywiście realizowanie tabelki szczęścia też ma w tym procesie jakiś udział. Znalazłam na stronie pewnych linii lotniczych, informację iż poszukują nowych pracowników. Poświęciłam czas na wypełnienie skrupulatnie przygotowanych formularzy i wysłałam aplikację. Całkowicie o tym zapomniałam i tydzień temu dostałam zaproszenie na otwarte dni w Warszawie. Namówiłam kumpelę, zarezerwowałam hostel i pojechałyśmy do stolicy.

Pociąg jechał i jechał i końca nie było widać. Klaudia jechała z Katowic i na szczęście nasze pociągi przyjeżdżały na centralny w tym samym czasie. Poczekałam na nią kilka minut i pojechałyśmy do hostelu Oki Doki. Wdrapałyśmy się po wysokich schodach do recepcji, wszystko wyglądało jak za czasów szkoły podstawowej. Dziwny budynek, dziwni ludzie i dziwna atmosfera. Ale nie zniechęcamy się w końcu przed nami kilka dni w Wawie. W recepcji dwie młode osoby, chłopak z włosami jak gniazdo bociana i dziewczyna bez makijażu i bez wyrazu. Ustaliłyśmy, że nie zostajemy jak planowałyśmy 3 noce, ale dwie bo tak nam akurat pasowało. Pani się pomyliła i ściągnęła z mojej karty o jedną noc za dużo. Nie chcąc się denerwować poszłyśmy z chłopcem w niebieskiej bluzie i blond czuprynie do naszego pokoju o tajemniczo brzmiącej nazwie "dzikość serca". Schodami w dół, wklepałyśmy kod i otworzyły się drzwi do korytarza ostatni po prawej stronie to nasz. Na kolorowym papierze oprawionym w ramkę widniał napisz "DZIKOŚĆ SERCA". Przypomniałam sobie, że to przecież ja mam klucz i przekręciłam zamek otwierając szeroko drzwi.

I to był moment kiedy już miałam ochotę wracać do domu. Długi pokój z dwoma metalowymi łóżkami, wysoki na chyba 10 metrów i pomalowany na szaro-srebrno. Czarna podłoga, ani to parkiet ani wykładzina, jakby maźnięte farbą olejną. Czarna zasłona, szafka nocna w kolorze srebrnym, lampka, która tylko stała bo nie dawała oznak życia i zwisające z sufitu srebrne bombki. Koszmar. Pokój powinien nazywać się "CELA" albo "SZPITAL" to wtedy nawet by mi się podobał, ale co to ma wspólnego z dzikością serca? Siedziałyśmy na przeciwko siebie i nie mogłyśmy uwierzyć, że dostałyśmy tak przytulny pokoik i mamy w nim zostać kolejne dwie noce. Odczekałyśmy chwilę i starałyśmy się wymienić pokój, niestety wszystkie pokoje były zajęte, ale obiecano nam pozamieniać dzikość serca na coś lepszego, bo nawet recepcjonistka uznała, że pokój jest specyficzny.

Spotkałyśmy się z kolegą Alkiem i poszłyśmy na piwko. Jak na sobotni wieczór, to mogę powiedzieć, że Warszawka śpi. Nikogo na ulicach, padał lekki deszczyk, ale nie była to ulewa a na chodnikach pusto. Dziwne, w Krakowie czy deszcz czy śnieg ciągle ktoś się kręci i obraca. No ale po krótkim spacerze dotarliśmy do jakiejś tam knajpki, których też jest mało jak na warszawskie możliwości. Dziwna kelnerka, przyniosła nam piwo z sokiem, ale uwaga nie był to sok malinowy jak zostało zamówione, tylko chyba guawa. W każdym razie było to najpyszniejsze piwo jakie kiedykolwiek w życiu piłam. Kelnerka była zachwycona, że nam smakuje i coś tam zaczęła sobie pod nosem opowiadać.

Następnego dnia rano wczesna pobudka, żeby zdążyć na dni otwarte, na które tam w końcu przyjechałyśmy. Noc była ciężka. W pokoju strasznie gorąco i mimo, że spałyśmy przy otwartym oknie, można było się udusić. Łazienka na korytarzu, niedomykające się drzwi i specyficzny toaletowy zapaszek już nas nie ruszał. Ubrałyśmy się elegancko, szpilki, spódnice do kolana wizytowe bluzki i jeszcze załapałyśmy się na hostelowe śniadanie. Zamówiłyśmy taxi i pojechały na ul.Kruczą do hotelu Mercury Grand. Wjechałyśmy na 10 piętro gdzie odbywał się casting. Całkiem sporo osób, kręciło się już przed salą konferencyjną gdzie o 9:00 miało się zacząć spotkanie z przedstawicielami linii lotniczych. Ludzie byli różni, jedni odpicowani jakby mieli swojego prywatnego stylistę, inni jakby pomylili piętra i castingi. No i my. Niewyspane i ciekawe co się będzie działo.

Nie opowiem wam co tam się działo, bo nie chcę zapeszać. Ale mogę powiedzieć, że za 2-3 tygodnie będę wiedziała czy było warto czy nie. Pozostałe dni w Warszawie były piękne i słoneczne. Zaliczyłyśmy spacer na starówkę, przejażdżkę metrem ( aż dwie stacje), stanie w długiej kolejce po lody, wcale nie takie dobre jak sobie wyobrażałyśmy, aż w końcu dotarłyśmy do kina na film "śniadanie do łóżka". Sala była gigantyczna. Jeszcze nigdy nie oglądałam filmu w sali na 999 osób. Wychodziłam z sali ponad 20 min., ale film był całkiem sympatyczny.

Stolica zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Z jednej strony ludzie przedziwni, których nie potrafię podciągnąć pod żadną kategorię z drugiej bardzo czysto i przyjemnie a nawet uroczo. Pełno knajpek sushi i całe masy skośnookich. Niewiarygodne ile ich tam się przewija. Wyjazd zdecydowanie udany, Warszawę na weekend zdecydowanie polecam!

niedziela, 7 listopada 2010

PANI MAGISTER


No i wreszcie po pięciu latach biegania na uczelnię, słuchania nie zawsze ciekawych wykładów i zdawania różnych egzaminów, przyszedł czas na obronę. Długie oczekiwania na wyznaczenie terminu, wykańczało mnie fizycznie i psychicznie, bo składając jako pierwsza pracę w maju, wiedziałam, że wcześniej jak w listopadzie sie bronić nie będę. Czekałam, czekałam, czekałam, aż się doczekałam. Gdy byłam jeszcze w Egipcie zadzwoniła mama i powiedziała, że nareszcie wyznaczono termin obrony na 3 listopada. Myślałam, że zemdleję z wrażenia, a najbardziej cieszyłam się, że zaczęłam się już jakiś czas temu uczyć.

Na polskiej ziemi wylądowałam w piątek po południu, a na uczelni miałam się stawić w środę o godzinie 18:45. Nie marudziłam już, że za późno, wsiadłam w samochód i pojechałam do Krakowa. W domu szybkie ubieranie, nie byłam do końca pewna co założyć, w końcu stanęło na szarej klasycznej sukience i czarnych szpilkach. Pomalowałam usta czerwonym błyszczykiem, zarzuciłam czarny szal w róże i pojechałam. Zapomniałam o remoncie ul. Nowohuckiej i trochę się zdenerwowałam jak nie mogłam skręcić prosto do szkoły tak jak planowałam. Ale mogę już powiedzieć, że znam trochę Kraków, więc z lekkim poślizgiem dotarłam pod salę dziekana, gdzie odbywał się egzamin.

Jak się później okazało, wcale nie musiałam się tak śpieszyć. Wchodziłam jako ostatnia a przede mną było jeszcze może z 5 osób. Każdy po 15 minut a czasem dłużej i na korytarzu każdy dostawał glupawki. Były tez niespodzianki, przyszedł Szczepciu, żeby mi pokibicować i pośmiać się z mojego delikatnego zdenerwowania. Aż wybiła godzina zero i dziekan wywołał moje nazwisko i weszłam do sali. Nie było wcale tak strasznie. Jak zobaczyłam Elę moją promotor to od razu się lżej na sercu zrobiło. Przywitanie la la la...i zaczynamy egzamin. Pierwsze pytanie z pracy, czyli nie mieli mnie zbytnio czym zaskoczyć, drugie ze sztuki współczesnej i trzecie o sztuce ziemi. Po 30 minutach wyszłam i byłam z siebie bardzo zadowolona. 5.0 z obrony i 4.0 ze studiów. Jestem Panią Magister :))))) Radość nieziemska. Były kwiaty i szampan.Ufff..koniec. Jak to szybko zleciało.

niedziela, 31 października 2010

ZIMNO

Po przygodach z samolotem i brakiem miejsc, w końcu wylądowałam na lotnisku w Pyrzowicach. Co by nie powiedzieć w Katowicach, bo wiele wspólnego ze sobą te miasta nie mają. Nazwa sobie, lotnisko sobie. No i pierwszy szok czyli ZIMNO, na który starałam się trochę przygotować, ubierając sweterek i polar. Tato czekał w hali przylotów i gdy wreszcie po długim wyczekiwaniu wyjechała moja pomarańczowa walizka, pojechaliśmy do domu.

Kolacja u babci była wyśmienita. Rozkosz. Pomidor, chleb, kiełbasa z cebulką i sos czosnkowy. Ajj..już mi tyłek rośnie, a to dopiero początek smakołyków, które na mnie czekają. Nie ma to jak polskie znakomite jedzenie. Spacery z psem, leniuchowanie i przygotowania do obrony. Już niebawem wielki dzień.

wtorek, 26 października 2010

KIEDY BURCZY W BRZUCHU

Jak się wieczorem nie zje kolacji, to człowiek rano budzi się z przyssanym żołądkiem do pleców. I gdyby ktoś teraz zrobił mi prześwietlenie, to z pewnością mojego żołądka by nie znalazł. A na kolacji byłam, tylko niedobrej. Niby makaron a wyjątkowo niesmaczny. Kucharz też jakiś bez piątej klepki, beżowy w końcu to wiele się spodziewać nie można. Apeluję, iż jestem głodna a do śniadania jeszcze trochę. Bo za wcześnie iść nie można, gdyż jeszcze nic nie gotowe, nie smażą naleśników  bo za rano, pod koniec też iść nie można, bo już za późno. Dzikie tłumy koczują przed restauracją przed 10-tą ze złością komentują jak to możliwe, żeby w pięciogwiazdkowym hotelu o 9:55 nie było już co jeść. Niech się cieszą, że nie widzą jak Panowie brudnymi rączkami to wszystko przygotowują. Wtedy by jedli zamiast jajeczniczki, pudełko antinalu na śniadanie, obiad i kolację. I kąpali się w wodzie mineralnej.

Nie ma to jak polskie przysmaki. Domyślam się, że kuchnia chińska też jest pyszniasta, ale na ta chwilę marzę i wyobrażam sobie wszystkie strony z książki kucharskiej. Już obmyślam listę zakupów, co będę gotowała i jak szybko po takich doznaniach nabiorę kształtów księżyca w pełni. Oby nie..ale trzeba będzie się pilnować i zacząć liczyć pierogi u Cioci Basi, które po pierogach w opolskim pierożku, są najlepsze na świecie. Bo przecież pierogi można, jeść i jeść, aż w misce zostaną tylko skwarki i trochę smalcu.

Pisanie o jedzeniu, gdy jest się mega głodnym to był jednak zły pomysł. Czuję się jeszcze bardziej głodna, a przez to że do pierogowego obżarstwa zostało mi 3 dni, mam ochotę skrócić tydzień do 4 dni. Jutro wstępne pakowanie, zakupy, shiszka w mieście w ciemnych hurghadowych uliczkach i przestawienie się na różnicę temperatur o 30 stopni w dół. Będzie ciężko, a za ciepłym morzem i plażami zatęsknię szybciej niż mi się wydaje.

wtorek, 19 października 2010

29.10.2010 POWRÓT DO DOMU

No już się nie mogę doczekać. Jak sobie pomyślę, że zostało tylko 8 dni i będę pakowała walizkę, to nie mogę uwierzyć, że tak szybko to zleciało. Cudowne uczucie wracać do domku, gdzie wszyscy wyczekują kiedy będę opowiadać jak było, pokazywać zdjęcia i częstować się wszystkim co pyszniaste a czego tak bardzo brakowało w Egipcie. Cudnie, Cudnie, Cudnie. Już niedługo pójdziemy z dziewczynami na Mojito i będziemy plotkować o tym i o tamtym. Spotkam się ze Szczepciem i zjem zapiekankę u Żyda. Ach..szkoda, że będzie zimno, ale buszowanie po sklepach w poszukiwaniu czegoś ładnego do ubrania, też z pewnością sprawi mi wiele frajdy. Ostatni przylot w czwartek, ostatnie infa i robienie kopert. Do zobaczenia w Polsce!

wtorek, 12 października 2010

KOŃCÓWKA SEZONU

Właśnie się obudziłam i postanowiłam napisać kilka zdań co się aktualnie u mnie dzieje. Po wczorajszej małej imprezce w Rancho, nie mogłam się dobudzić, ale moi turyści już po pierwszym telefonie postawili mnie na nogi i choćby skały srały to trzeba było telefon odebrać. Więc leżę w łóżku i nie chce mi się nawet ruszyć palcem u nogi. Miałam pisać co u mnie, odliczanie dni do powrotu jest już bardzo zaawansowane. Nie mogę doczekać się powrotu do domku, choć z drugiej strony minusowa temperatura nie przekonuje mnie, że powinnam się aż tak bardzo cieszyć.

Już niebawem przylatują moi znajomi i ostatni tydzień w Egiptowie z pewnością upłynie mi bardzo sympatycznie. Pojedziemy na Mahmyę i na nurkowanie tradycyjnie i pokażę im prawdziwy Egipt, gdzie przeciętny turysta nie zagląda. Strasznie się cieszę, że przyjeżdżają.

A po powrocie na groby, bo akurat będzie Wszystkich Świętych, czeka mnie dentysta, fryzjer, jakaś kosmetyczka i obrona pracy magisterskiej, której termin mam nadzieję niebawem ustalą. Czas leci strasznie szybko, niedługo już święta i sylwester i potem Indie i nowe miejsca do odkrycia. Ojj będzie się działo.

środa, 6 października 2010

CZARY MARY

Egipcjanie i chyba nie tylko oni uważają, że można rzucić na człowieka zły urok. Nie mówię tutaj o żadnych tam czarach marach, ani wróżkach ze szklaną kulą i kotem na ramieniu. Najczęściej mówi się tu o albo czarnym oku, albo oku diabła czyli - "black eye" lub "devil eye", które by to nie było, może narobić dużo zamieszania. Powiedzmy sobie, że nie należę do osób nade wszystko przesądnych, ale gdy widzę kominiarza na rowerze całego z sadzy to szybko łapię się za 3 guziki i szukam Pana lub Pani ( znowu nie pamiętam) w okularach. I przecież nikt nie wierzy w rzucanie na kogoś uroku, a jednak coś w tym jest.

Gdy dzieje nam się coś złego, zupełnie nieoczekiwanego, co krzyżuje nasze plany, możemy tłumaczyć to sobie na różne sposoby. Zbieg okoliczności, przypadek bądź inne wyjaśnienie, choć coraz to częściej przychodzi mi na myśl, iż ktoś źle mi życzy. Te negatywne życzenia to właśnie "back eye". Tylko zastanawiające jest po co ktoś komuś źle życzy. Rozwiązanie tej zagadki jest dziecinnie proste. Zazdrość, chęć zdobycia czegoś lub kogoś, choć zazdrość postawiłabym tu na pierwszym miejscu.

Udając się wczoraj do lekarza, opowiadałam o moim wolnym dniu, czyli poniedziałkowym nurkowaniu z bazą Adventure. Podekscytowanie kolejną wyprawą usłyszałam jakie to niebezpieczne i ile to osób ostatnio nie zginęło. Można było wnioskować, iż lekarz z całej siły chce mnie odwieźć od realizowania mojej tabelki szczęścia. Pojechałam zgodnie z planem. Nurkowanie było bajeczne, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknej rafy. Pod wodą wprawdzie zahaczyłam się o rafę i nie umiałam odczepić, ale tego pod kategorię "black eye" nie trzeba zaliczać. Zaczęło się jak wychodziłam z wody. Metalowa drabina, około 25 kilogramowy sprzęt na sobie i proszę bardzo, wychodzimy z wody. Z gracją ściągnęłam płetwy i maskę, które zamaszystym ruchem wrzuciłam na pokład. Jeden stopień, drugi jęknięcie, obsługa statku trzymała moją butlę, aby łatwiej mi się wchodziło, aż tu nagle czuję, że lekko przechylona w lewo drabinka ucieka mi spod stopy. Gdy byłam w połowie drogi runęłam w całym sprzęcie z powrotem do wody uderzając niemiłosiernie udem w metalową drabinkę.

Boli do teraz. Śliwa w każdym możliwym kolorze i przerażający widok prawie krwiaka. Na stopie kilka małych siniaków, ale nie robią takiego wrażenia jak ten na udzie. No i jak tu nie wierzyć, że lekarz nie rzucił na mnie złego uroku. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało, a podobno do wesela się zagoi. Jeszcze trochę będzie bolało, a ja na pewno nigdy już nie będę wychodziła tą drabinką. Uważajcie za ten kto co mówi i jak Wam życzy. Bo uwierzyłam w czary mary, bo takich historii znam o wiele więcej. 

wtorek, 28 września 2010

PONIEDZIALKOWE NURKOWANIE



Realizowanie tabelki szczęścia, przełożyło się między innymi na poniedziałkowe wyjazdy na nurkowanie. Piękna pogoda, wreszcie przestało nieziemsko wiać i można odmówić sobie połknięcia tabletki na egipską chorobę morską. Pobudka wcześnie rano nie sprawia mi wiele kłopotów, bo zwykle budzę się raczej wcześnie. Ubieram turkusowy strój w poprzeczne pasy, białe sportowe spodenki i brązową bluzkę z krótkim rękawkiem. Japonki, hotelowy ogromy ręcznik, torba, książka, parę gazet co by inni mogli się trochę rozerwać i oczywiście rooming listy telefony, bo jak już wszem i wobec wiadomo turyści wyczuwają kiedy mam dzień wolny i trzeba do mnie dzwonić, pisać i puszczać głuche.
Zjadłam śniadanie, żeby mama się nie martwiła, że popadnę w anemię do której niewiele mi już brakuje. Egipskie specjały, a raczej hotelowa kuchnia mi nie służy od dłuższego czasu, ale został miesiąc i będzie pysznie. Zbiórka przy recepcji o godzinie 08:30, busik o dziwo na czas i jedziemy do bazy. 20 minut slalomu na drodze podjechaliśmy pod bazę Adventure. Wszyscy gotowi do wyprawy nurkowej, część trochę wystraszona, cześć nieświadoma tego co zobaczą pod wodą a jeszcze inni to doświadczeni nurkowanie, dla których jedna butla to zdecydowanie za mało, więc zabierali trzy. Dzięki Amadeuszowi udało się szybko wypłynąć i już byliśmy w drodze na pierwszą rafę koralową. Na tej jeszcze nie byłam nazwy jak zwykle nie pamiętam, mam zapisaną w mojej książce nurkowej, gdzie wpisuję każde nurkowanie, ale leżę teraz w łóżku i nie chce mi się podnosić, żeby wpisać nazwę, która większości i tak nic nie powie.
Po około godzinie dopłynęliśmy na rafę. Ogromna jasnobrązowa powierzchnia, która prawie wystawa z wody to była nasza rafa na pierwsze nurkowanie. Świetna organizacja na łodzi, wszyscy uśmiechnięci, choć można było zauważyć zdenerwowanie i lekki stresik, prawie u każdego, dla kogo nurkowanie dotychczas oglądało się w tv lub na zdjęciach. Zaczynamy przygotowania. Pianki, których założenie wcale nie jest takie proste jakby się wydawało. Musi się człowiek umordować, żeby dobrać swój rozmiar a potem wciskać się w czarny kombinezon. Argument, że pianka wyszczupla i będzie się wyglądało jak szprycha, wcale nie pomaga. Dwa sapnięcia, pomoc beżowych małpek i jestem ubrana. Poszukałam w żółtej plastikowej skrzynce, przygotowanego wcześniej balastu i zapięłam jak pasek, tylko mój pasek ważył 8 kg. Maskę i płetwy położyłam po prawej stronie i zaczęłam zapinać jacket. Klamra jedna, druga, pas na rzepy, klik, klik i gotowe, zapasowy automat przełożyłam pod pachą i zamocowałam w metalowym uchwycie. Powietrze w butli 200 bar, wszystko gra. Wstaję ze stęknięciem bo sprzęt jest ciężki, a butla na plecach mogłaby być lżejsza o parę kilogramów. Na koniec płetwy,napompowanie jacketu, plucie do maski, żeby nie parowała i hop do wody, gdzie czekają już jak zwykle tylko na mnie moi koledzy.

Naciskamy guzik z uniesioną lewą ręką nad wodą i zaczynamy znikać w głębinach. Patrzę na pozostałych nurków, którzy wpadają jak śliwka w kompot a ja powoli, powoli, powoli zaczynam opadać i mój balast wreszcie się do czegoś przydał. Będąc na łodzi wyznaczyliśmy pary, kto z kim płynie, odnalazłam Rosjankę w czerwonej chuście na głowie i płyniemy. Paula na początku nadawało tempo i spoglądała co jakiś czas jak sobie radzimy. Tłocznie pod wodą, bo obok nas było jeszcze kilka statków, więc od razu popłynęliśmy podziwiać podwodny świat. Na dnie zerkała na nas płaszczka wielkości dużej pizzy w czasie gdy my prawie jej nie zauważyliśmy. Parę metrów dalej zobaczyliśmy ogromnego Napoleona, o czym dowiedziałam się dopiero jak wyszliśmy, ryba ogromna ale jak się nazywa jak się ją widzi pierwszy raz? Teraz już wiem jak wygląda skrzydlica, murena i małe krewetki, ale pierwszy raz nie wiedziałam nawet jak wygląda Nemo.

Paula porobiła nam piękne zdjęcia i na koniec przepłynęliśmy wąską szczeliną, wpływając na wrak statku. Imponujący silnik, połamana konstrukcja i poplątane liny sprawiły, że poczułam się troszkę jak w Titanicu. Oczywiście Titanic to nie był nawet w jednej setnej, ale wrażenia niezapomniane. Nurkowanie jest boskie. Szczególnie w Morzu Czerwonym, które oferuje to co najpiękniejsze za niewielkie pieniądze. To nurkowanie podobało mi się najbardziej. Kolorowe rybki, czerwone, żółte i niebieski, w kropki w paski i długie jak wąż strażacki. Pięknie, kto nigdy nie nurkował musi spróbować, bo to coś fantastycznego.




niedziela, 26 września 2010

OSTATNIE 32 DNI

I zaczęło się odliczanie. Powoli mój sezon zbliża się ku końcowi i pora ruszać do domu. Do nowego mieszkania, do mojego Pawła i uściskać babcie, które czekają z utęsknieniem. Ojj..jak tylko pomyślę, że już niedługo będę w domku to skaczę z radości. Gdyby jeszcze w Polsce pogoda była trochę bardziej przyjazna, no ale nie można mieć wszystkiego. Tyle czasu w upale powinno mi wyjść bokiem, a na trochę do zimnej Polski na pewno nie zaszkodzi. W końcu w styczniu lecę do Indii i tam znowu będzie cieplutko.

A może w tym roku będzie ładna jesień i jakaś łagodna zima? Może namówię Pawła na narty i spędzę wreszcie super sylwestra? Któż to wie? Ważne, żeby mieć jakiś plan i starać się go zrealizować. Odliczanie pełną parą. Czas nabrać trochę kolorów, ponurkować i wykorzystać ostatnie dni w słonecznym Egipcie. Katowice Pyrzowice powitają mnie 29 października. Do zobaczenia w Polsce!

piątek, 24 września 2010

INDIE - GOA

Jak to życie potrafi zaskoczyć. Jeszcze parę dni temu do mojej tabelki szczęścia wpisałam marzenie o wyjeździe do Azji, a dziś otrzymałam maila, iż lecę do pracy do Indii. Konkretniej rajskie plaże Goa to będzie od końca stycznia moje nowe miejsce pracy. Po beżolandii już się nie mogę doczekać cudownych krajobrazów, nowej kultury i przejażdżki na słoniu. I niech mi ktoś powie, że marzenia się nie spełniają. Cuuuudownie!!! Skaczę do nieba z radości i nie mogę uwierzyć, że lecę na Goa.
Mój blog niebawem znowu będzie tętnił życiem, tym razem już nie z Arabii, ale z niesamowitego kraju kolorów, przypraw i kobiet z kropkami na czole. Wszystko będzie nowe, wyjątkowe i postaram się opisać to z najmniejszymi szczegółami. Planuję zakup nowej lustrzanki więc zdjęć tez nie będę sobie żałować. Oj będzie się działo...

wtorek, 21 września 2010

PRACA MARZEŃ

Biuro podróży Exim ogłosiło konkurs a właściwie rekrutację na najbardziej pożądane stanowisko! Bo kto nie marzy o podróżach i żeby jeszcze za to płacili? Zachęcam do rejestracji bo marzenia trzeba spełniać. A nóż widelec się uda!

REKRUTACJA EXIM - SPRAWDŹ SAM!

poniedziałek, 20 września 2010

POZIOM SZCZĘŚCIA

Wszystko co robimy w jakimś stopniu wpływa to na poziom naszego zadowolenia. Tylko w jaki sposób sprawdzić czy szczęścia mamy w sobie wystarczająco dużo? Może należałoby coś zmienić i polepszyć standard życia albo zrobić coś o czym zawsze się marzyło, ale nigdy nie podjęło się żadnych kroków żeby to zrealizować. Za każdym razem kiedy wrzucam jakieś zdjęcia na NK czy FB, pojawiają się komentarze jaką to jestem szczęściarą, że bywam w tylu miejscach, jak mi zazdroszczą i że też by tak chcieli. No właśnie, ale kończy się na tym, że chcą i nic w związku z tym nie robią. Przecież prawie każdego może być dziś stać na wyjazd np. do Azji, jeśli naprawdę chce tam pojechać.

Pracując od 4 lat z dala od Polski, nauczyłam się, że marzenia mogą się spełniać. Najtrudniejsze jest się zmobilizować i zacząć działać. Potem idzie już z górki. Teraz nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Jestem w stanie wskazać palcem dowolne miejsce na mapie i tam właśnie pojechać. W dobie internetu, chętnych do wyjazdów z plecakiem jak i do luksusowych hoteli nie brakuje. Dlatego wciąż wierna powiedzeniu, że dla chcącego nic trudnego, zachęcam do realizowania swoich planów, które odsunięte na boczny tor, nadal są do odkopania i wprowadzenia w życie.

Aby lepiej przygotować się do zmierzenia poziomu szczęścia a przy okazji zrobić coś na zasadzie rachunku sumienia, przygotowałam czysta kartkę A4. Pomysł zaczerpnęłam od koleżanki, która zainspirowała mnie stworzeniem własnej "tabelki" szczęścia, za co Ci Aniu bardzo dziękuję. Najgorszy jest początek, to jak pisanie pracy magisterskiej, gdy ma się pomysł i temat, ale nie wiadomo jak zacząć. Zaczęłam więc od tego co w danej chwili miałam w głowie. Pierwsza pozycja SPORT, który dzieli się na mniejsze podpunkty, zanotowałam kilka między innymi: skok ze spadochronem i wyjazd na narty. Od czasu studiów nie pamiętam kiedy byłam na nartach, a kiedyś każdej zimy byłam poszaleć na stoku. Trzeba było uwzględnić zakup sprzętu narciarskiego, którego skompletowanie zajmie mi na pewno trochę czasu, bo po ostatnich wyjazdach zostały mi tylko za małe spodnie, pęknięte okularki i dziurawe rękawice. W kolejnych rubrykach pojawiły się kategorie takie jak ZAKUPY, ZDROWIE, CZAS WOLNY, INWESTYCJE, PODRÓŻE i inne. Realizacja punktów już weszła w życie i zdecydowanie podniosło to poziom mojego szczęścia. Niewiele, ale metodą małych kroczków zamierzam dojść bardzo daleko.

czwartek, 9 września 2010

BYĆ SAMOLUBEM

Czy to aby nie jest tak w życiu, że zawsze bierzemy pod uwagę bardziej zadowolenie drugiej osoby, niż nas samych? Czy wyjeżdżając na urlop nie myślimy o tym gdzie druga osoba chciałaby pojechać, odkładając własne pragnienia i marzenia na drugi plan. Kierujemy się bardziej rozsądkiem, niż tym co tak naprawdę chcielibyśmy zrobić, przeżyć, doświadczyć. Zastanawiam się czy bycie samolubem, myślenie tylko o własnych korzyściach, spełnianiu i realizowaniu wyznaczonych celów, jest w porządku wobec siebie i partnera. Czy lepiej cieszyć się z tego co się ma, bo nie można mieć wszystkiego? Być z jednej strony szczęśliwym a z drugiej pochłoniętym uczuciem, że coś mi w życiu umyka, czegoś brak i coś ucieka mi przez palce?

Dlaczego tak trudno znaleźć odpowiedź? Czy przez całe życie nie szukamy idealnego partnera, który będzie nas kochał, szanował, podziwiał i który zapewni poczucie bezpieczeństwa. A co jak go już znajdziemy? Założymy rodzinę i cały świat wywróci się do góry nogami. Jedni mówią, że to naturalna kolej rzeczy, że tak po prostu jest i trzeba to polubić, pokochać, zaakceptować i zrozumieć. Gdy miałam naście lat, wydawało mi się, że priorytetem jest rodzina, ciepły dom do którego chętnie się wraca, mąż, dzieci, merdający ogonem pies i marzenia. Teraz, gdy niedawno na liczniku wybiły 24 lata, patrze na świat w którym pogoń za pieniądzem, zabawa i sex przestają być tematem tabu. Ile razy słyszy się o zdradach, rozwodach w małżeństwach które można określić jako wzór do naśladowania. Czy bycie samolubem ogranicza nas do bycia singlem? Czy łatwo jest pogodzić nasze pragnienia z pragnieniami partnera? Związek to uczenie się kompromisów, bycie z kimś na dobre i na złe, tylko co w przypadku gdy do związku wkrada się monotonia? Gdy praca, codzienne obowiązki oddalają nas od siebie, nie jest już tak jak na początku, nie ma czasu a nawet chęci na miłosne uniesienia, wspólne wypady, spontaniczne zachowania.

Zadając sobie pytanie czy jestem samolubem, po długim namyśle chyba przyznam, że jestem. Zależy mi na moim związku, jestem zakochana i chcę pielęgnować to co udało nam się zbudować. Ale z drugiej strony nie chcę odmawiać sobie wielu przyjemności, które będąc singlem podejmowałabym samodzielnie, bez zaczerpnięcia opinii drugiej osoby.  Bycie w stałym związku to trudne wyzwanie, dylematy, próby i poświęcenia. Mimo wszystko, jeśli moje decyzje będą wpływać na stan mojego szczęścia, nawet jeśli będą bardzo samolubne, to będę zadowolona i mając oparcie w drugiej osobie, razem uda nam się pokonać przeszkody.

środa, 8 września 2010

JEST MI ZIMNO

Sezon letni prawie się kończy, zaczęło się rozmyślanie o kolejnych podróżach. Może uda się wyjechać gdzieś na zimę? Marzy mi się Dominikana albo Bali...osób chętnych jest dosyć sporo, a miejsc niewiele. Ale nie będę sobie tym teraz zawracała głowy, co ma być to będzie. Mam już bilet do domku i z tego cieszę się niezaprzeczalnie najbardziej. Wylot do Katowic 29 października i witaj zimo. Jak już teraz mój tato grzeje w domu gazem i mówi, że jest 10 stopni to co to będzie w listopadzie. Kurtka puchowa, czapka i rękawiczki przywitają mnie po powrocie do Polski.

W Egipcie też pogoda powoli się zmienia. Nie jest już tak upalnie jak w ubiegłych miesiącach a wieczorne lotniska, staja się chłodne i wietrzne. Pod koniec września na lotnisko będę jeździła w czerwonym firmowym polarze, bo gęsia skórka pojawia się już co raz to częściej. Na ostatnim przylocie na Warszawie, było mi tak zimno, że przy turystach mówię "ale dziś zimno" a oni do mnie "ale ma Pani poczucie humoru". I co tu się dziwić, jak w Polsce spadł śnieg na Kasprowym to chłodny egipski wiaterek będzie jak fala gorąca buchająca z piekarnika. Lubię ciepło, a zimę tylko wtedy gdy w górach jest śnieg i można pojechać na narty.

wtorek, 7 września 2010

HURGHADA w TRZECH ODSŁONACH

Życie w Beżolandii można podzielić na kilka kategorii. Pierwsza to osoby, które zatraciły gdzieś poczucie własnej wartości, często nawet ładne, w miarę oczytane i zarazem najgłupsze z wszystkich możliwych. Tzw. habibitour, przyjeżdżają do Hurghady tak często jak tylko się da. Stoją z walizką na lotnisku i jak je czekoladowy Pan odbierze to jest wielkie buzi, buzi, a jak zapomni albo się spóźni o godzinkę, to siedzą z mina basseta i wypatrują. Taki ich los, może przesyłały za mało pieniędzy i Mohamed Ahmed Abdul na drugim terminalu czule żegna inną Habilibi. Ta kategoria najszybciej łapie też różne choróbska. Afryka dzika, Rosjanki, Polki, Czeszki i inne nie zastanawiając się nad konsekwencjami zmieniają wakacyjnych kochanków jak program w TV. A potem jest płacz. Czy tak trudno zrozumieć, że każdego miesiąca w Rosji odnotowuje się około 5,5 tysiąca zakażeń, czy te liczby nikogo nie przerażają? Najwyraźniej nie, po tym co się widzi na Sheraton Road w Hurghadzie, kolorowi chłopcy ubrani w koszulkę od "Aramiego" w butach "Dolce & Ghana" lub gumowych klapkach za dolara i spodniach troszkę ubrudzonych, ale Habibi na to akurat nie zwraca uwagi. Włosy na żel, kretyński uśmiech i moje ulubione - długi paznokieć, wyhodowany jak na araba przystało, który nie używa papieru toaletowego, po to...jak to napiszę to zwymiotuję, więc musicie się domyślić sami. Tak odpicowany beżek, zaczepia każdą przechodzącą niewiastę i umawia się na niezapomnianą noc lub chociaż godzinę, bo czas jest cenny. Barman, kelner, sprzątający, sprzedawca kofty, torebek i tytoniu do shiszy, każdego dnia bałamucą głupie turystki i rozkręcając sex turystykę w Hurghadzie.

Kategoria druga to "żyję tu bo mam pracę, męża, dzieci, itd" jedni przyjeżdżają z zamiarem zamieszkania i osiedlenia się prawie na pustyni, drudzy wiedzą, że będą tu pół roku - rok i wracają. Wiele osób mieszka tu już od ponad 10 lat, mają swoje zajęcia, interesy, pracują głównie w turystyce i chyba mają się dobrze. Dzieci chodzą do prywatnej szkoły, za którą płaci się nie mało, są przedszkola, żłobki i to by było na tyle. Hurghada to nie Las Vegas a możliwości rozrywek, rozwoju i życia po europejsku są bardzo ograniczone. Zamiast placu zabaw, jezior, łapania żab i glizd na podwórku, grania w badmintona na trzepaku i jeżdżenia na działkę do babci, pozostaje przejażdżka na wielbłądzie, kąpiel w Morzu Czerwonym i słońce przez prawie 365, co akurat jest plusem. Czy są szczęśliwi? Czy znaleźli tu swoje miejsce na ziemi? Czy może żałują swoich decyzji, a nie ma już odwrotu na powrót do Europy. Mam oczywiście swoje zdanie na ten temat, ale pozostawię to dla siebie. Wszystkim moim kolegom i koleżankom, którzy na stałe zamieszkali w Hurghadzie życzę jak najlepiej i podziwiam za wybory, których dokonali.


Do trzeciej kategorii zaliczam osoby przyjezdne. Mogą być to turyści, osoby przylatujące w interesach, odwiedzający swoich przyjaciół i znajomych. I to ich z reguły lubimy najbardziej. Turyści szczególnie polscy, są jacy są, ale porównując z Niemcami czy Anglikami, nie są jeszcze tacy najgorsi. Polscy turyści są jak przedszkolaki, które bez Pani przedszkolanki ani rusz. Uwielbiam natomiast odwiedziny znajomych, przyjaciół i rodzinki. Oprócz miło spędzonego czasu, można też najeść się do syta. Oni najlepiej wiedzą czego nam tu brakuje. Przywożą walizki pełne łakoci, od kiełbasy, przez kiszone ogórki, po szynki i pierogi. Obżarstwa nie ma końca. I niech mi ktoś powie, że jedzenie egipskie jest lepsze od naszego smalczyku, świnki, bigosu i innych pyszności. Aż mi ślinka pociekła. Papierki po krówkach zajmują teraz spora powierzchnię mojego pokoju. Ból brzucha gwarantowany, ale warto było. Dziękuję za pyszniaste cukiereczki i kabanosy ! Wracam do Bulandy 29 października, będzie się działo.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

SIĘ DZIEJE

Sierpień powoli się kończy, w Polsce zaczyna się szkoła, a na wakacje przyjeżdżają co najwyżej biedni studenci. Do tego wszystkiego w hotelach właśnie teraz przypominają sobie, że trzeba wyczyścić basen, przez co sparaliżowany jest prawie cały hotel. Morze odpłynęło jak na odpływ przystało, może wróci może nie, raczej nie biorąc pod uwagę, że od początku czerwca trzeba iść po kostki w wodzie jakieś 300 metrów, żeby poczuć morską wodę. Rafy jak nie było tak nie ma, bo skąd ma być skoro ludzie po niej skaczą, niszczą i zabierają w bagażu do domu. W restauracjach walka o jedzenie, talerze, sztućce, nie wspominając o wolnym stoliku, ale to że jest wolny nie znaczy jeszcze, że zostanie w najbliższych minutach posprzątany. Istne piekło. Pokoje jak twierdzą goście, brudne, śmierdzące i to na pewno nie jest standard pięciu gwiazdek. No jasne, jak ktoś biega z aparatem i robi zdjęcia fug, albo krzywych drzwi czy płytek w łazience, to przepraszam bardzo, Egipt to nie Szwajcaria, gdzie jest czysto, każdy lata koło nas jak ze sraczką i pościel zmienia się 5 razy w ciągu dnia.

Stojąc w kolejce po zupę, polski turysta zagaduje wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę -"Where are You from" duży pan odpowiada -"Holland", -"Aaaa..no to trzeba było tak od razu mówić, ja też z Polski" Powiedział jeszcze kilka słów w obcych dla dużego pana języku i poszedł nie zwracając na nic uwagi. Poland czy Holland, co za różnica kiedy zupa już zdążyła wystygnąć a na łyżkę nie mogłam się doczekać. Uwielbiam polskich turystów.

Dziś leniwy dzień, wolne to najlepsze co może być. Nie trzeba się martwić czy koszulka wyprasowana, nie trzeba się zastanawiać co i jak trzeba jeszcze zrobić, wszystko na luzie i spokojnie przebiega, do momentu kiedy ktoś nie zadzwoni. Oprócz telefonu o 1:40 w nocy z kierunkowego Arabia Saudyjska, jeszcze nikt nie dzwonił, ale jeszcze młoda godzina więc wszystko może się zmienić.

Odebrałam wczoraj mamę z lotniska, spotkałam się z koleżanka na shiszy i odliczam już powoli dni do końca. Na szczęście bilet mam już zarezerwowany, więc jedna pewna wiadomość, to że wracam do Katowic 29 października. Załatwianie spraw i przeprowadzka do nowego mieszkanka w Krakowie. Już się nie mogę doczekać.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

CIASNE, ALE PRAWIE WŁASNE

Życie studenckie było miłe, ale dobrze, że się już skończyło. Czeka mnie teraz już tylko obrona, koniec wypadów z koleżankami na piwko po zajęciach, koniec spania na wykładach i stania w długiej na cały korytarz kolejce do dziekanatu. Pewnie już po pół roku, będzie mi tego wszystkiego brakowało, ale co tam. Są także i takie rzeczy, których absolutnie nie będzie mi brakowało i nawet w najgorszych koszmarach nie chcę przez to przechodzić. A mianowicie wspólne mieszkanie z obcymi ludźmi. Wieczne błąkanie się z mieszkania do mieszkania, spełnianie warunków castingów, poznawanie nowych lokatorów i ciągłe niedopasowania. Bo przecież, jak długo można mieszkać na kupie, jeden na drugim, gdzie trzeba umawiać się kto idzie pierwszy, drugi i dziesiąty rano do łazienki, walki o włożenie czegoś do zamrażarki, bo przecież rodzice każdemu naładują tyle wałówki, że nie sposób tego podnieść a co dopiero wcisnąć do zamrażarki, w której powinno być miejsce dla 6 a nie jednej osoby. Kwestie sprzątania, wynoszenia śmieci, mycia toalety a nawet gotowania, jest wyzwaniem. Dlatego postanowiliśmy zamieszkać razem.

Decyzja została podjęta już jakiś czas temu. Poszukiwania mieszkania nie były łatwe, szczególnie gdy ja szukałam ofert a Paweł jeździł i oglądał. Rudery jakich mało, nie wiem skąd w ludziach tyle tupetu, żeby za 17 metrowe mieszkanie, gdzie łazienka jest wydzielona z części kuchni i oprócz lokatora nic więcej się nie mieści, chcieć ponad 1200 zł. plus media. To jakaś paranoja. Chętnych na mieszkania jest cała masa, ciekawych mieszkań w odpowiedniej cenie, masa podzielić na sto. Po ponad miesiącu poszukiwań dostałam sms-a, że w końcu się udało i znaleźliśmy wypasione mieszkanko. Super okolica, ładnie urządzone i idealne dla dwóch osób. Już się nie mogę doczekać kiedy będę się mogła do niego wprowadzić, ustawiać, przestawiać, dekorować. Wreszcie będziemy mieli swój kąt. Może to jeszcze nie własne M1, ale cieszy prawie tak samo jakby było moje własne. Dziś podpisujemy umowę i zaczynamy nowy etap w życiu. Po powrocie zapraszam na parapetówkę!

wtorek, 17 sierpnia 2010

TU I TAK A

Jak to dobrze od czasu do czasu wynurzyć nos z hotelu w stronę miasta i jeszcze spotkać koleżanki. Z Gosią, umówiona byłam już wieki temu i wreszcie udało nam się spotkać i spokojnie porozmawiać o pierdołach. Zaczęłam się zastanawiać jak to jest, że nasi dziadkowie potrafili utrzymywać tak doskonale kontakty z rodzinom z przyjaciółmi, a przecież kiedyś nie było telefonów, komórek o internecie nie wspomnę. Teraz jakoś wszystko się rozmazało, czasami jak są jakieś rodzinne zjazdy na których oczywiście nigdy mnie nie ma bo jestem w pracy, to pół godziny zajmuje mi rozszyfrowanie postaci kto jest kto. I to nie na zasadzie znam ale nie pamiętam, tylko raczej w jaki sposób jestem z tym kimś spokrewniona i synem, wnukiem, kuzynem kogo jest ta osoba. To smutne, że nie podtrzymujemy tradycji i większość z nas nie zna dalszej rodziny ze strony dziadków. Dobrze, że zawsze znajdzie się ktoś, kto kontroluje całą sytuację. Ale co gdy wszyscy poumierają? Będziemy kisić się we własnym sosie, zapominając o rodzinie, nieodwracalnie tracąc coś bardzo cennego. Jutro napiszę do mojego kuzyna Michała, którego tez już pół wieku nie widziałam. Jest już szczęśliwym tatą, ale Wojtuś choć ma już dwa lata cioci Dominiki nie miał okazji jeszcze poznać. Jak ten czas leci...

Siedząc z Gosią w jednej z bardziej dających się przeżyć kawiarenek w centrum Sakali, spotkałyśmy Natalię. Koleżanki z pracy, choć w innych mundurkach zawsze znajdą coś wartego uwagi i temat do plotek. W pierwszej kolejności, drugiej a potem i trzeciej rozmowa schodzi na temat pracy, turystów i życiowych przemyśleń. Wypiłyśmy napoje i wybrałyśmy się do przeuroczej knajpki, której sama bym chyba nie znalazła, nawet po kolejnej wizycie w tym miejscu. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby tam dotrzeć, ale kilka budynków, jakaś budowa, sklep, w prawo w lewo, po drodze prawie przejechałyśmy psa i byłyśmy na miejscu. Kilkanaście wiklinowych foteli, stoliki, zasiana trawa, w około bardzo zielono i bardzo przyjemnie. Całość ogródka to może jakieś 30m2, ale zmieścił się i telebim i parę całkiem wygodnych siedzisk ze stolikami. Ponieważ powoli robiło się ciemno, powieszone na ogrodzeniu kolorowe światełka, błyszczały wieloma odcieniami. Człowiek im starszy tym bardziej docenia spotkania, im bardziej spontaniczne tym lepiej. Czasami można się umawiać całymi tygodniami i nie można się spiknąć, a tu rach ciach i już zajadałyśmy sałatkę z kurczakiem z 5 kawałkami mikroskopijnego czikena. Trochę oleju, trochę pieprzu i sałatka zrobiła się całkiem smaczna. Do tego pieczywo czosnkowe prosto z pieca i zimny napój.

Aby po wieczorze pełnym wrażeń i pogaduszek, jeszcze bardziej umilić sobie wieczór zamówiłyśmy po shiszy. I niech mi ktoś powie jak tu można nie lubić Egiptu. Nie ma stresu, nie ma pośpiechu, wiaterek wieje, ciepło i przyjemnie w doborowym towarzystwie. Pykając shiszę pośmiałyśmy się i bardzo sympatycznie spędziły czas. Z pewnością tam jeszcze wrócimy, a shisza była po prostu wyśmienita. Bananowa - cud miód. Na koniec jeszcze dodam, że warto pielęgnować znajomości z różnymi osobami, nie tylko z rodziną, ale także z przyjaciółmi, sąsiadami, czy nawet z kimś bardziej nad dalekim. To miłe uczucie dowiedzieć się trochę o drugiej osobie, a w dodatku przyjemnie spędzić wieczór.

sobota, 14 sierpnia 2010

GWIEZDNE k**** WOJNY

Czy choć raz przy zakwaterowaniu ludzie nie mogliby powiedzieć: "dziękujemy za pomoc, super pokoje"? Odpowiedź jest bardzo prosta - NIE. Jak się zdarzy ktoś taki, to się będzie go pamiętać chyba do końca życia. Przecież zakwaterowanie zawsze i tylko w najlepszym pokoju im się należy tak? Jak najszybciej, bo przecież są na wakacjach i nie dość, że samolot nie wylądował dokładnie o 11, żeby już o 12 mogli dostać pokoje to jeszcze biuro funduje im pobyt o jeden dzień dłużej w hotelu, a co najgorsze z możliwością korzystania z All inclusive przez cały dzień, leżakowania, plażowania i moczenia tyłka w basenie. Skandal, przecież samolot to nie tramwaj, który co pięć minut podjeżdża na przystanek i można być na miejscu o której się chce. Wiele osób wie lepiej. Samolot ma lądować tak, żeby mieć pełny siedmiodniowy pobyt w hotelu a nie sześć i pół w tym jeden bez pokoju od 12. Bo przecież, wszyscy siedzą cały dzień w pokojach, leżaki opatulone z każdej strony a to ręcznikiem, a to gazetą, a to jakąś reklamówką a'la biedronka, oczywiście same się zarezerwowały. "Zapłaciłem wymagam i mam prawo rezerwować leżak w hotelu, za który zapłaciłem nie mało proszę Panią" Nie wiadomo czy pan prosi do tańca, czy znowu kolejny patriota omijał lekcje polskiego. Najgorsze jest komentowanie pod nosem czegoś, co nie powinno być żadnym ale to żadnym zaskoczeniem, a jest niczym śnieg w środku lata. Wybierając się na wakacje każdy dostaje umowę, warunki uczestnictwa pod którymi się podpisuje oraz stos informacji bardziej i mniej przydatnych. Więc nich mi ktoś wytłumaczy, dlaczego co tydzień znajdzie się grupka ludzi, która nie ma zielonego pojęcia do kiedy mają wykupione wakacje. Nie potrafią zrozumieć, że doba kończy się do 12 a samolot jest w nocy, nie mogą pojąć, że powinni całować stópki Jezuska za to, że mogą korzystać z wszystkiego na terenie hotelu bez dodatkowych opłat. "Polaków zawsze traktuje się najgorzej, zawsze dostajemy najgorsze pokoje, najgorzej sprzątają nam pokoje i jesteśmy dyskryminowani" no jasne, przecież Niemcy, Francuzi, Anglicy płacą kupę kasy za pokoje z Sea View, rozdzielają napiwki jak owocowe cukierki a wysokość robi miejscowym wodę z mózgu. Polacy za to wymagają, bo wydaje im się, że zapłacili 2000 złotych za pobyt w 5* hotelu i Pana Boga za nogi złapali, będą łazić narzekać, robić zdjęcia fug w łazienkach i robić raban jak jedna mrówka faraonka przejdzie się po ich pokoju. Kiedyś problemem były gekony - "gekon to nie krokodyl" - odpowiedziała recepcja. Polski turysta uwielbia szukać dziury w całym, mało jest osób, które potrafią dopasować się do sytuacji, być elastycznym i korzystać w pełni z wakacji. Musi się znaleźć przynajmniej kilku, którzy od razu po przekroczeniu progu hotelu znajdą minimum pięć mankamentów hotelu. Nie można pominąć także porównań. Wieczne opowiadanie jak to była sto lat temu w hotelu "zielony ogórek" albo "kogucik", jak to tam było lepiej i jak to więcej z X biurem nie przyjadę. Szkoda, że nie dotrzymują słowa w kwestii nie przyjeżdżania ponownie, oszczędziło by to stresu i nerwów kolegom i koleżankom po fachu. "bo ja byliśmy w zeszłym roku w Egipcie, to jedzenie było sto razy lepsze, a tu w ogóle nie ma co zjeść, monotonne, wiecznie to samo, mówię Pani to jest jakaś kpina i to nie jest standard pięciu gwiazdek, absolutnie". No tak,tak, bo na śniadanie w domu mają 4 rodzaje masła, naleśniki, jajka, grzanki, zupę mleczną, na ciepło na zimno, na słodko, na słono, kiełbaski, placki, deskę serów, pomidory, ogórki, jogurty i jeszcze herbata, kawa, soki, woda i soft drinki. A jako drugi zawód dorabiają w Urzędzie Marszałkowskim i dokonują kategoryzacji hoteli przyznając im gwiazdki. Spece od siedmiu boleści, nie mogę tego już słuchać. Jest jeszcze grupa wczasowiczów, która nie ma wyczucia, nie chodzi nawet o czas, ale o pierdoły z którymi potrafią dzwonić roztargnieni turyści. "proszę natychmiast przyjechać i coś zrobić bo ukradziono mi ręcznik", przecież jak większość myśli, moja praca to jedne wielkie wakacje, więc mogę beztrosko podróżować od hotelu do hotelu szukać zagubionych ręczników, zmieniać pokoje i wysłuchiwać dziesięć razy tego samego narzekania.

CDN

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

NADAMAR <-------- czyli nie jemy, nie pijemy, świętujemy.

Wielkimi krokami, tak wielkimi, że już się boję na samą myśl, zbliża się nic innego tylko RAMADAN. Jak co roku, tylko o innej porze rozpoczyna się wielki post, który będzie trwał aż przez miesiąc. Jednego można być pewnym, nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie będą jeść, pić, palić ale za to będą chodzić głodni, źli, naburmuszeni i nic im się nie będzie chciało. Aż trudno sobie wyobrazić, że można działać na jeszcze wolniejszych obrotach, przecież już wolniej się nie da otwierać bramy przy hotelu, donosić talerzy w restauracji gdy zabraknie i kwaterować 4 pokoje jeszcze dłużej niż pół godziny. Niewiarygodne. I pomyśleć, że uważają się za takich świętych, religijnych i co zdumiewające czystych. W końcu myją się 5 razy dziennie przed każdą modlitwą, to że woda jak z kałuży, chlapią się bardziej niż myją, to z myciem wiele wspólnego nie ma. Gumowe klapki, dziurawy brudny t-shirt i szczerbaty uśmiech. Z zębami jest tak: albo są ładne, proste, błyszczące albo krzywe, brudne i dziurawe, na kogo trafi na tego bęc. Cały dzień bez jedzenia można przeżyć, ale bez wody w takim upale? Cóż, sami się na to decydują, w końcu nikt ich do tego nie zmusza - nikt tylko religia i sąsiad, który patrzy czy ten drugi przestrzega zasad ramadanu. A po zachodzie słońca wielkie obżarstwo. I tak aż do rana, nic dziwnego, że nic im się później nie chce w ciągu dnia. Jakbym balowała do 4 rano, to bym spała długo a nie tam pracowała.. Już przyśpieszono wyjazdy na wycieczki, z zamkniętymi oczami mogę powiedzieć, że będą problemy. Nie lubię ramadanu, mimo wszystko szanuję i akceptuję zmiany, ale będę się bardziej cieszyć jak będzie już po.

piątek, 6 sierpnia 2010

KONIEC SEXU

Oczywiście mam na myśli Sex w wielkim mieście, którym od jakiegoś czasu żyję. A właściwie żyłam, bo skończyło się moje wlepianie wzroku w ekran komputera. Oglądnęłam ostatni odcinek szóstego sezonu i prawie się popłakałam. Nie tyle z powodu wątku Mr.Biga i Carrie, ale dlatego, że już nie ma więcej sezonów, epizodów, kolejnych ekscytujących odcinków. I jak ja sobie teraz to poukładam? Smutno trochę, trzeba będzie wypełnić tą lukę czymś nowym. Może jakąś sympatyczną książką, a może ktoś miły przywiezie mi "Sex and the city2" wersję z wielkiego ekranu. Będzie mi brakowało oglądania Nowego Jorku, który tak uwielbiam, będzie brakowało Mirandy, Samanthy i Charlotte, czy tylko ja mam taką obsesję na punkcie tego serialu? Potrzebuję pojechać do Nowego Jorku, chociaż na tydzień, choć z pewnością wolałabym dłuższy pobyt, na przykład na rok...Brakuje mi tego gwaru, dziwnych  ludzi, żółtych taksówek i tego niewyobrażalnego klimatu wielkiego miasta. Różnorodnego pod każdym względem, zaskakującego i nieprzewidywalnego. Marzy mi się rejs po Karaibach połączony z pobytem na Manhattanie. Zakochałam się w tym mieście od drugiego wejrzenia. Nic dziwnego, że pragnę tam wrócić, choć na chwilę...

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

TO NIE TAK MIAŁO BYĆ

Długie przygotowania, wyobraźnia rozgrzana do czerwoności i na końcu wyczekiwanie. Odliczanie, uśmiech na twarzy i wreszcie nagroda za cierpliwość. Ile razy wyobrażaliśmy sobie wymarzonego partnera, wakacje nad morzem czy choćby nowego pracodawcę. Chęć dopięcia wszystkiego na ostatni guzik, dobrze uczesane włosy i schludny wygląd, aby zrobić jak najlepsze pierwsze wrażenie lub po prostu spędzenie idealnego urlopu, często spędza nam sen z powiek. Wydaje nam się, że jesteśmy w stanie ogarnąć wszystko i w pełni zrealizować postawione sobie cele. Rzeczywistość płata nam jednak figle i nie zawsze jest tak jakie było założenie.

Długo wyczekiwany przyjazd mojego Pawła do Egiptu, wreszcie się spełnił. Sobota jeszcze pracowita, ale popołudnie mieliśmy już tylko dla siebie. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że się rozchorowałam i to dosyć poważnie. Aż trudno sobie wyobrazić, że akurat w tym momencie dopadły mnie wszystkie możliwe dolegliwości i koniec końców, wylądowałam w szpitalu. Koszmarne uczucie, kiedy tyle planów, nie może być zrealizowanych. No cóż, siła wyższa, na szczęście, wszystko jest już dobrze. Szkoda tylko, że urlop też dobiegł końca i zobaczymy się dopiero pod koniec października. Szybko zleci, wierzę w to z całych sił.

 Na koniec pragnę podziękować rodzicom mojej koleżanki Ani, za przesyłkę dostarczoną na egipską ziemię. Mam nadzieję, że pobyt należy do udanych i mogłam pomóc. Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia :)

wtorek, 20 lipca 2010

KARAIBY PO EGIPSKU

 Jak najlepiej odpocząć w wolny dzień? Jak zaplanować sobie 24 godziny, żeby czerpać z nich maksymalnie dużo? Cóż, pomysłów było kilka, mogłam jechać ponurkować, bo gdzie zobaczę takie rafy jak nie w Egipcie? Mogłam leżeć na leżaku w hotelu, bądź w łóżku, które bardzo lubię, szczególnie gdy wracam zmęczona po przylotach i padam na gruby materac. Pojawiła się też opcja trzecia, czyli wyprawa na Mahmyję. Plaża, złoty piasek i boskie kolory morza, które można spokojnie porównać z Karaibami. Cudownie, błogo i zachwycająco przepięknie. Ile razy tam jestem, tyle razy się zachwycam kolorami wody, od zielonej po rażący turkus, fikuśne muszelki, które niewielkie fale wyrzucają na brzeg. O dziwo, mój telefon ani razu nie wydał z siebie niepokojącego dźwięku, ani razu nie zaalarmował, iż przyszedł sms, więc tym bardziej mój wolny dzień upłynął pod hasłem no stress no pax no problems.
Mahmeja, ach Mahmeja, ułatwiając wszystkim poprawną wymowę nazwy wyspy, a właściwie plaży, bo przecież wyspa od dawien dawna nazywa się Giftun, skupmy się na walorach estetycznych. Można się tam wybrać, korzystając z niejednej wycieczki organizowanej przez biura podróży. Według folderów, Mahmyja określana jest jako raj za ziemi, rajska plaża, rajskie widoki, prawie rajski raj. Co więc czyni Mahmeję tak wyjątkową? Czy można tam marzyć i bujać w obłokach, czy można sączyć drineczka z różową palemką i czy warto wydać 70 usd, żeby spiec sobie plecy do czerwoności?
Odpowiedź może być tylko jedna. Warto zrobić wszystko, żeby choć na chwilę się tam znaleźć. Gdyby od portu w Hurghadzie rejs trwał krócej niż godzinę, to nie jeden płynąłby tam na pontonie albo dmuchanym materacu. Wypłynęliśmy około godz.11 stej, żeby w drodze powrotnej rozkoszować się zachodem słońca. Na wyspie byliśmy przed 12 -stą, to jest Ania, Piter no i rzecz jasna Ja. Statek zarzucił kotwicę, paręnaście metrów od brzegu, od razu podpłynęły mniejsze, białe łodzie, która przetransportowały nas na plażę. Prawie posikałam się w majtki, gdy zobaczyłam te mieniące się wszystkimi kolorami zieleni i niebieskiego kolory morza, wcale nie takiego czerwonego. Gorący piasek, przyjemny wiatr i cieplusieńka woda. Wyskoczyłam z łodzi i poszliśmy rozbić nasze obozowisko na cudownie zapowiadający się dzień.

Wybraliśmy miejsce, z którego można było oglądać fantastyczną panoramę nie tylko wyspy, ale i przepływających co jakiś czas łodzi. Nie było dzikich tłumów a z głośników wydobywała się genialna do czasu i miejsca muzyka. raz spokojnie, raz upojnie a raz można było poruszać bioderkiem lub inną częścią ciała. Przyszedł mocno opalony pan z obsługi, podał menu i zapytał co życzymy sobie do picia. W głowie wirowały mi kolorowe słomki, limonki ale w rezultacie zamówiłam sprite'a. Ania z Piterem od razu wiedzieli co zamówić, a ja chwilę się zastanawiałam. Wprawdzie byłam już po śniadaniu, ale tam nie można sobie absolutnie niczego odmówić. Zamówiłam sałatkę grecką, mój dream team biały serek z pomidorami i chrupiącym chlebkiem, prosto z pieca. Oszalałam, niebo w gębie, mm..rozkosz, po prostu coś pysznego. Nigdy w życiu nie jadłam tak pysznego śniadania. I chyba nigdy nie zjadłam takiej ilości pieczonego chleba, ale mogłabym zjeść jeszcze drugie tyle, gdyby się tylko pojawił na stole.
Po śniadaniu, kąpiel, opalanie, sesje zdjęciowe, bo przecież bez aparatu by się nie obyło. Błogie lenistwo trwało aż do wieczora. Rejs powrotny upłynął w miłej atmosferze a czerwono-malinowe słońce schowało się za górami. Wszystko było by pięknie, gdyby nie moje spalone plecy i boląca głowa. Już w drodze powrotnej czułam jak pulsują mi skronie. Bum bum bum..jakby ktoś mi wbijał kolek w głowę. Ałć..wsiadłam do taksówki, muzyka ni to koran ni to dance, huczała w całym aucie, na nic się zdały prośby o przyciszenie, wyłączenie, zmianę melodii. Okna pootwierane, zero klimy i dym z papierosa rozłożonego na siedzeniu kierowcy. Modliłam się, żeby jak najszybciej dojechać do hotelu, doczłapać do pokoju i pójść spać. Plecy czerwone jak ogień, boli, boli,boli...

piątek, 16 lipca 2010

ŁER JU FROM, ŁER JU GOŁ

Czy można sobie wyobrazić bardziej głupkowaty naród niż Egipcjanie? Może być trudno. Długi pobyt w  Egipcie, pozwolił przyzwyczaić się do pewnych zachowań, powolnego trybu kodowania informacji, jeszcze wolniejszego trybu załatwiania różnych spraw, od restauracji i kelnerów po recepcjonistów kończąc. Nie wiem czy to co palą, tak na nich działa, czy to pogoda, czy oni po prostu tacy są. Niereformowalni pod żadnym względem, powolni jak żółwie w tych swoim ufafranych spodniach udają eleganckich. Podają mi szklanki z colą trzymając je w taki sposób, że koniuszki palców kelnera przy większych przechyłach dotykają gazowanego napoju. Jak tego nie widzisz, to jeszcze pół biedy, gorzej jak to zobaczysz - odechciewa się pić na następne 7 dni.

Egipcjanie...mało skomplikowani, starają się wysępić każdego możliwego do wysępienia dolara. I proszę się nie dziwić jak przy zakwaterowaniu nie dacie jednego zielonego banknotu za wniesienia bagażu, a po kilku dniach zapuka do Was do pokoju  ten sam człowiek i wyciągnie rękę po napiwek. Proszę się też nie zdziwić, że innych obsługują chętniej innych mniej, że jednym nalewają pół szklanki a innym całą, że jedni kłaniają się w pas i uśmiechają się już gdy widzą nas z odległości pół kilometra, a inni będę nam 30 min przynosić brakujący widelec. Zawsze i wszędzie chodzi o kasę. Kto daje duże napiwki, ma dużo przywilejów. Nie każdy nadal wie, że w Egipcie odpowiedni serwis i obsługę można sobie kupić. Nie chodzi tu oczywiście o wielkie kwoty, czasami 10 dolarów może rozwiązać wszystkie problemy podczas tygodniowego pobytu.

Porozumiewanie się w Egipcie, to nic trudnego. Można używać wielu języków od łamanej angielszczyzny, przez niemiecki, polski i oczywiście rosyjski. Należy jednak uważać na tych, którym wydaje się, że znają język obcy, a jedynym wyuczonym zwrotem jest "bjutiful gerl", "owww..bjutiful gerl", i  moje ulubione "łer ju goł", łer ju from" i "hał ar ju". Mogą powtarzać to do znudzenia. Idąc chodnikiem, gdzie krawężniki dosięgają prawie do kolan, trąbią, wyciągają rękę przez szybę, zwalniają w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy chcesz przejść przez ulicę i krzyczą po kilkanaście razy "łer ju goł, łer ju goł"..można ich ignorować i udawać, że nic się nie dzieje. Taksówki jednak nie dają za wygraną i zatrzymują się jedna za drugą. Bo przecież skoro nie chcemy jechać ta pierwszą, nie znaczy, że nie wsiądziemy do drugiej, trzeciej i dziesiątej. Przecież jakbym chciała pojechać taksówką to bym ją zawołała, pomachała, wykazała cień zainteresowania, że chcę.

Na kolejne lamańce językowe, skazani jesteśmy przy zakupie pamiątek. To nie Europa, gdzie ceny są na każdym produkcie, wkładamy do koszyka, podchodzimy do kasy, płacimy, przesyłamy pozdrowienia i idziemy do hotelu. Żeby kupić coś w Egipcie, trzeba mieć mocne nerwy, dużo cierpliwości i brzydką żonę. Choć teraz to "habibi tour", mogą być i brzydkie i koślawe. Każda ma wzięcie. Zakupy nie są proste. Szereg bazarów z pamiątkami "made in china" oferują najlepsze pamiątki z Egiptu. Maski Tutanchamona, breloczki, papirusy, fajki wodne, arafatki i cała masa innych drobiazgów. Sklepikarze nie czekają jak w Europie w środku, tylko na zewnątrz, wypatrując potencjalnych klientów sokolim wzrokiem. O wejściu do sklepu i pooglądaniu, można zapomnieć, klient w sklepie to jak mucha w sieci pająka. Albo kupi albo go zjedzą. Egipcjanie nie mają cen na żadnym produkcie, mają ceny w głowie, mimo, iż nie zawsze potrafią posługiwać się kalkulatorem, bardzo szybko przeliczają wszystko na dolary, euro, funty na cokolwiek. Walka o pamiątki potrafi być długa i męcząca, targowanie potrafi odbywać się godzinami, a sklepikarzom sprawia to niebywałą przyjemność.

Na zakończenie "hał ar ju" i "łots jor nejm", oraz seria głupich pytać. Każdy pyta "hał ar ju" i podobnie jak w Nowym Jorku, nikt nie oczekuje na odpowiedź. Są jak muchy, jak się przyczepią to się już nie odczepią. Będą szli za nami, w gumowych klapkach, z paletą zegarków typu "Adonis" albo "switch" albo z papirusem za "łan dolar". I można mówić tłumaczyć, odmawiać, dziękować, kiwać ręką, że NIE - nic nie pomaga. Można być w stroju służbowym w sklepie i usłyszeć " ju łork hir łot", albo jechać na parking będąc już na terenie lotniska i usłyszeć pytanie od mężczyzny w białym uniformie z policji turystycznej "łer ju goł", odpowiedź, że na lotnisko Pana w pełni satysfakcjonuje, bo przecież nigdzie indziej nie da się jechać. Można też być turystą i przyjacielem w jednym, ponieważ prawie każdy Egipcjanin powie "senkju maj frjend" i oczywiście hit sezonu czyli SRI i SINK. Jedni mówią "trzy" jedni wymawiają "czy", "czeci", a tu mówi się SRI. I jakby komuś wydawało się, że recepcjonista tonie, to nie tonie tylko myśli.

poniedziałek, 12 lipca 2010

MARZENIA

Dzisiaj zebrało mi się na rozmyślanie. Wolny dzień, przeznaczyłam na pisanie bloga, czytanie książki oraz spanie. Domyślam się, że trudno jest sobie wyobrazić leżenie w pokoju w piękny, słoneczny i gorący dzień i to na dodatek w 5* hotelu w Egipcie. Czasem taki dzień jest potrzebny, a uniknie się tym samym zaczepek na plaży czy basenie ze strony kogo innego jak turystów, których na terenie kompleksu hotelowego całkiem sporo. Dodam rzecz jasna "moich" turystów, bo tylko oni mają pojęcie jak wyglądam i jaką pełnię tu funkcję. jednym może się nie spodobać moje opalanie się, słuchanie muzyki i pluskanie w basenie, więc aby oszczędzić choć trochę mojego nazwiska na forach internetowych, wolę trzymać się z dala od atrakcji hotelowych, które mam pod nosem. Dobrze, że w hotelu są trzy restauracje, która trochę mnie kamuflują, i rzadko zostaję napadnięta w czasie obiadu, czy kolacji, bo na śniadanie nie chodzę. Odkąd przed dyżurem ufajdałam sobie pół koszuli firmowej czekolada z naleśników, zaprzestałam spożywania posiłków przed pracą. Także na śniadania nie chodzę.

Miałam pisać o tym co wymyśliłam, a raczej o tym co siedzi w mojej głowie już od dłuższego czasu. Mianowicie chciałabym napisać książkę. Może nie będzie to bestseller, ale pierwsze próby podjęte na pisaniu bloga to zawsze coś. Teraz tylko mieć ciekawy pomysł i zabrać się do pisania. Pracę magisterską napisałam całkowicie z głowy, z dużym wysiłkiem, ale po trudach i wielu bólach głowy, została uznana przez panią promotor jako jedna z lepszych, podnosząc tym samym poziom pozostałym. Ze względu na wyjazd do Egiptu składałam pracę w dziekanacie jako pierwsza, a bronić będę się chyba jako ostatnia. Już bym chciała mieć to za sobą. Poradziłam sobie z pracą magisterską, to z napisaniem książki też może sobie poradzę. Tylko jaką tematykę ugryźć?

Pomysłów mam sporo, tylko który z nich wybrać? A może po prostu zacznę pisać i zobaczymy co z tego będzie? Czy lepiej mieć określoną wizję i plan tego co chce się napisać? Czy przełożyć to na polskie realia czy raczej w odległe zakątki świata..Hmm..no to myślę dalej, może ktoś mi podpowie, a może coś lub ktoś mnie oświeci. Czasu mam sporo, warunki do pisania idealne. Najtrudniej jest zacząć, a potem samo już pójdzie.

ALE JAK, ALE GDZIE?

Czas powoli płynie, słońce świeci każdego poranka kiedy otwieram oczy i patrzę za okno. Czy można chcieć czegoś więcej? Nurtujące każdego turystę pytania, jak długo już tu jestem i jak długo zamierzam zostać, a co, a jak, a po co, a o co, a ..i tak w kółko. Część pytań ignoruję, na drugą część odpowiadam, krótko i najczęściej zmieniam temat. Bo co to kogo obchodzi, co ja robię, gdzie mieszkam, jak mi się tu pracuje itd. Turysta to wszędzie wsadzi swój nochal. Być może nieświadomie zadaje pytania, które powtarzają się z każdym nowym przylotem, czyli średnio co tydzień.

Siedząc w Egipcie, zastanawiam się co będę robić jak wrócę. Czy pojechać gdzieś na urlop, który bez wątpienia mi się przyda. Nocne telefony i nieprzespane noce, po pół roku skłaniają do mniejszych lub większych wyjazdów. Ale więcej dylematów niż planów. Z jednej strony chciałabym pojechać gdzieś daleko, z dala od problemów, kłopotów, wyłączyć telefon i odizolować się od świata. Z drugiej zaś, chciałabym zostać w Krakowie, spotkać się z koleżankami, które już prawie zapomniały jak wyglądam, pomieszkać trochę  i pobyć z moim Pawłem. I bądź tu człowieku mądry i wybierz to co najlepsze.

Czasu na przemyślenia mam sporo, a kwestii do przemyślenia nie ubywa. Boli mnie coś dzisiaj głowa. Chyba się położę do łóżka. Przykryję kołdrą i pośpię parę godzin. Wieczorem, może pojadę do miasta? Co tu robić, gdy w około tylko pustynia, żadnych rozrywek, parków nawet pospacerować nie można. Bo też nie ma gdzie zbytnio spacerować. Wczoraj upiekłam placki ziemniaczane. Były pyszne. Brakuje mi tu najbardziej gotowania. Nie mogę zapraszać znajomych na obiadki, kolacje, winko i nie mogę gotować i piec tego co lubię. Aaaa..już niedługo.

sobota, 10 lipca 2010

SEX AND THE CITY

Stare jak świat, a ja nie tak dawno się ocknęłam, że to najlepszy serial jaki wyprodukowano kiedykolwiek na ziemi. Kto jeszcze nie oglądał nawet pół odcinka, musi koniecznie nadrobić zaległości. Ja nadrabiam, jako że mój egipski internet nie jest tak szybki jak bym chciała, a po przekroczeniu limitów ściąganych danych zwalnia do takiego stopnia, że nie jestem w stanie oglądać nawet pogody online. Ale nie będę tu narzekać, cieszę się, że w ogóle mam dostęp do świata, szybki czy wolny, ważne że jest. Bo przecież, bez internetu można zwariować, Na stronie internetowej www.iitv.info znajdziecie całą gamę seriali, w tym między innymi kultowy " Sex w wielkim mieście". Moje oczarowanie Nowym Jorkiem nadal trwa, dlatego z jeszcze większą ochotą oglądam kolejne odcinki. Boski..

wtorek, 6 lipca 2010

KOLOROWO - ZJAWISKOWO

Będąc na jednym z wykładów, gdzie pani profesor opowiadała o różnicach kulturowych w różnych zakątkach świata, zastanawiałam się jak to naprawdę jest. Czy faktycznie wchłaniamy jak gąbka co raz to więcej amerykańskich zwyczajów, wyimaginowanych świąt, takich jak np. walentynki czy halloween?" czy jakoś tak. Można by też każdego roku bojkotować walentynki, które właśnie 14 lutego paraliżują wszystkie knajpki, bary i restauracje, nie wspominając o kwiaciarniach, targach i sklepach z upominkami. Wszystko jest wtedy walentynkowe, nawet zakochani wyglądają na bardziej zakochanych, niż w każdy inny dzień roku.  Bo przecież jeszcze kilkanaście lat temu, nikt nie przebierał się za śmierć z kosą i nie ganiał po ulicach wołając "smakołyk albo psikus

Analizując polskie święta, większość z nich jest w gruncie rzeczy smutna. Nawet Boże Narodzenie, nie jest już takie radosne jak parę lat temu. A przecież to czas, aby spotkać się z rodziną, porozmawiać i wspólnie zasiąść do kolacji. Nawet zrezygnowało się z prezentów, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, bo nie chodzi o wyszukane prezenty, kluczyki do nowego samochodu czy wille z basenem w Miami, tylko o pamięć i zachowanie tradycji. Wujkowie zdecydowali - prezentów nie ma od kilku lat. Po cichu z babcią i tatą robimy prezenty w swoim gronie, żeby wujków nie urazić, a prezenty chowamy w drugim pokoju, a nie jak zwykle pod choinką. 

Dlaczego tak się zmieniamy pod wpływem innych? Żeby kogoś nie urazić? Nawet wtedy, gdy źle się z tym czujemy? Podobnie 1 listopada, nie znam bardziej smutnego święta od tego. Oczywiście w Polsce, bo są miejsca na ziemi, gdzie nie tylko nagrobki wygląda zadziwiająco inaczej. Takim miejscem jest Meksyk. Spacerując po parku Xcaret dotarliśmy do miejsca, którego nie potrafiłam do niczego przypasować. Niewielkie wzgórze na które prowadziły kamienne schody, znajdujące się w centralnej części, nagle ukazało nam swoje oblicze. Wąską ścieżką doszliśmy do bramy wejściowej, gdzie zdumiewające kolory i miniaturowe budowle w żaden sposób nie wyglądały jak cmentarz.

Nie byłam pewna, czy można wejść na górę i zobaczyć cmentarz z bliska, ale po paru minutach byłam już między nagrobkami. W prawdzie dawałam sobie sprawę, że Meksykanie radośnie obchodzą święto zmarłych, że malują barwnie czaszki, kupują papierowe trumienki podpisane imionami tych żyjących i jedzą cukrowe, słodkie przysmaki w kształcie kościotrupów itp., ale nie wiedziałam, że nagrobki są tak kosmiczne i panuje, aż taka dowolność. Czy widzieliście kiedykolwiek grób w kształcie zaścielonego łożka? Albo który był miniaturowym domkiem z bambusa na plaży, albo taki który jest wypasionym samochodem? Nie? To musicie jechać do Meksyku. 

Na wzgórze można było dostać się schodami, od których odchodziło poziome dróżki, gdzie znajdowały się malutkie grobowce. Wielkością przypominały nagrobki niemowląt, a kolory były tak intensywne, jakby ciężarówka z farbami przypadkowo wywróciła się w tym miejscu godzinę temu. Na każdym grobie palił się znicz i nie było dwóch takich samych płyt. Każda była wyjątkowa, jakby opowiadała historię życia danej osoby. Częstym gościem na cmentarzu były jaszczury, wędrujące po swojego rodzaju arcydziełach. Można było się wystraszyć, nie raz o mało nie dostałam zawału. Choć zdecydowanie lepsza jaszczura niż jakiś tam lukrowany kościotrup.